Kiedy Care wypełznął spod nawisu lodowej bryły, gdzie przeczekał noc, strząsnął igły śniegowe i przebudził się całkowicie, zrozumiał, że jego wielkie zwycięstwo nie jest warte nawet złamanego szeląga. Jakże mógł zapomnieć o podsłuchanej jednym uchem dyskusji! Któryś z chirurgów upierał się wówczas przy zachowaniu jego gruczołów łzowych. Drugi głos oponował dowodząc, że celowe jest zalać również oczy przezroczystą masą plastyczną, tym bardziej że Care jest dalekowidzem, a masie plastycznej łatwo nadać kształt soczewek kompensujących ten defekt. Szybko przeprowadzono go do innego gabinetu: trzeba było sporządzić kolejny encefalogram… W sporze więc odniósł zwycięstwo pierwszy, pozostawiono mu łzy. A on nikogo nie oszukał. I jego nikt nie oszukiwał. Po prostu ciecz łzowa jest bardziej niezawodna. I tyle…
Ale czy zwierzęta płaczą? Czy na przykład żółw może płakać? Kilkakrotnie pozwolono mu odwiedzić terrarium z doświadczalnymi zwierzętami. Dla rozrywki. Zdziwiło go, że zwierzęta niczym nie pachną. W cyrku, za kulisami, gdzie przepychał się wraz z synkiem, by mały mógł się przyjrzeć malutkim kucykom i słoniom w jaskrawych czaprakach, zawsze wisiał przenikliwy, niepokojący zapach zwierza. A tu — absolutna świeżość. Głęboko wciągnął powietrze i… nic nie poczuł, tylko nozdrza pokryte plastykową błoną drgnęły z przyzwyczajenia. Zapomniał — jak mógł zapomnieć — że za niego oddycha Kula.
Tak, żółw płakał. Zielony żółw morski, stary i pomarszczony, z obgryzionymi płetwami. Nazywano go Czo — ka. Jego płetwy obgryzły ryby, kiedy podjął trzystumilową wyprawę wpław, usiłując dotrzeć do zatoki Tortugero. Tysiące żółwi, przezwyciężając pasaty i huragany, płyną corocznie z daleka i zewsząd do brzegów żółwiej zatoki, aby złożyć jaja w czarny piasek Tortugero. Wzywa je tutaj instynkt, a utrzymać ścisły kurs pomaga drobny narząd orientacyjny — kompas magnetyczny, utworzony z żywych komórek. Henry’ego spowinowacili z Czo — ka. Zmusili go, by oddał Care’owi ten kompas. Transplantacja narządu orientacyjnego powiodła się, toteż Henry miał wszczepiony obcy człowiekowi magnetyczny instynkt orientacyjny…
…Po kilku godzinach kamiennego” snu pod bryłą lodu wszystko wokół było zmienione. Szare chmury zrudziały, u dołu tonęły w czarnym, nieprzeniknionym mroku, u góry jaśniały przepuszczając purpurowozłote promienie. Lód w pobliżu poczerniał, na horyzoncie natomiast jak gdyby rozlał się ognistą magmą. Centrum kipiącego blasku gdzieś tam, w oślepiająco białym punkcie. Punkt ten przyciąga wzrok i wabi. Być może, wzywa go ku sobie magnetyczny biegun planety… Żywy kompas, przeszczepiony od Czo — ka, związał go z linami pola magnetycznego, czuje jakby nieuchwytną sprężystość skóry czoła i potylicy. Niezwykłość wrażeń budzi w nim łęk, mimo że ma za sobą trening w obozie przy Lodowcu Beardmore.
Jakiś inny lokator terrarium uszczęśliwił Henry’ego wyczuciem najmniejszych wahań temperatury, przekazując mu to dobrodziejstwo wraz z wycinkiem swojej tkanki. Teraz pozwala to Care’owi bezbłędnie wykrywać przepaściste szczeliny zamaskowane zbitym śniegiem: nad szczelinami śnieg jest nieco cieplejszy. W ten sposób zapewniono mu bezpieczeństwo.
Bezpieczeństwo — po co? Dla kogo powinien on dbać o siebie? Malec i Maudi już nie istnieją. To znaczy istnieją, ale poza nim, wszelką więź między nimi zerwano w sposób najbardziej niezawodny i umiejętny. Musiał się na to zgodzić. Do owego czasu ciało jego tak się zmieniło, że sam siebie nie poznawał. Sam sobie wydawał się obcym. Jakim więc będzie dla Maudi? Czy zdoła pocałować synka wargami powleczonymi chłodną masą plastyczną? Dzięki wszechstronnej Kuli na pewno przeżyje Maudi, a nawet synka. Przez długie lata będzie dla nich żywym upiorem, prawdziwą chimerą, groteskowym straszydłem. Zamieniono go. Teraz zamianę należy doprowadzić do końca. Tak mu zaproponowano, a on się zgodził. Najpierw ceremonia własnego pogrzebu. Albo bez mała pogrzebu. Ale jednak, bodaj po raz ostatni, zobaczy swych bliskich.
…Nad wielkim hallem pierwszego piętra biegła długa i wąska galeria. Po jednej stronie galerii kilka par drzwi prowadziło do gabinetów rentgenowskich, z drugiej strony galerię od hallu oddzielała gruba tafla szkła. Tu właśnie przyprowadzono Care’a. Jasno oświetlony był hall — miejsce akcji. Balkon był ciemny, przeznaczony tylko dla jedynego widza.
Weszła Maudi z synkiem. Kochany chłopcze, dobrze wyglądasz, opaliłeś się! Lato spędzone w Parku Rollstone wyszło ci na zdrowie. Świetnie! To nic, że teraz trochę jesteś wystraszony niezwykłą sytuacją. Prędko się uspokoisz, jesteś jeszcze taki mały. Nie przejmuj, synku. A teraz właśnie Maudi mówi ci parę uspokajających słów. Grube szkło nie przepuszcza dźwięków. Widać jednak, jak się poruszają jej wargi. Obciąga na sobie żakiet i nerwowo wyłamuje palce. Henry czuje, że coraz szybciej i niespokojniej bije jego serce. Serce, którego każde uderzenie od dnia katastrofy podporządkowuje się jedynie elektrycznemu kardiostymulatorowi, bezszmerowemu mechanizmowi wszczepionemu pod skórę. A więc to serce, które należy do niego tylko połowicznie, zdolne jest jeszcze cierpieć i rozpaczać? Czemuż zresztą się dziwić? Krew jego zawiera teraz dużo adrenaliny, konstrukcja kardiostymulatora przewiduje reakcję na adrenalinę przez odpowiednią zmianę rytmu uderzeń serca. Ach, jakie to wszystko proste!
Po co hali oświetlono tak jasno? Czyżby nie rozumieli, że nieszczęście lubi półmrok i cień? Henry’emu jest teraz lżej niż Maudi — tkwi w ciemnościach. Nie musi myśleć o tym, jak wygląda jego ból z zewnątrz, świetle. Nareszcie! W dole ukazał się trzeci uczestnik ceremonii. Ten sam, z twarzą prowincjonalnego lekarza. Zawodowy pocieszyciel trzyma w rękach dużą okrągłą puszkę. Henry zna jej zawartość. Prochy. To fałszywe prochy! Teraz Maudi we współczująco — troskliwych słowach zostaje zawiadomiona o ciężkiej stracie. O tym, że uczyniono wszystko, co było w mocy, ale, że… niestety! Współczujemy pani w jej bólu… I tak dalej, i tak dalej. Trzyma pani prochy swego męża…
Maudi bierze urnę. Potem oddaje ją synowi. Ach, to dlatego, że musi znaleźć chusteczkę w torebce. Brązowa torebka z ciemnoczerwonym obrzeżeniem. Prezent w dziesiątą rocznicę ich ślubu. Teraz usiłuje włożyć urnę do torebki. Ależ Maudi, czyż zmieści się ona w torebce? Jakaś ty zabawna i niezgrabna! Ostrożniej, rozsypiesz prochy… I dlaczego krzyczysz? Henry i tak nie słyszy twojego krzyku. Widzi tylko twoje wargi…
A jednak nie ten dzień, kiedy zobaczył bezgłośny krzyk Maudi i chłopca zastygłego z okrągłą urną w dłoniach, urną napełnioną fałszywymi prochami, lecz inny dzień, który nastąpił nieco później, przekonał Care’a ostatecznie, że do przeszłości nie ma powrotu, że przed nim tylko niewola. Niewola bez kajdan, więzienie bez krat. Więzieniem stało się własne umęczone ciało. Czy własne? Do kogo należy? Wkrótce — oczekiwał tego lada minuta — nadejdzie czas rozliczenia się z tymi, co wynajmowali genialnych chirurgów, zakupywali kosztowne surowce i egzotyczne stworzenia. Na razie jednak nikt nie ośmielił się, czy nie chciał rozmawiać z nim otwarcie. Niepewność półprawdy—
półkłamstwa to kołysała, to ogłuszała, identycznie jak porcje narkotyków, które — jak domyślał się — ładowano w niego regularnie. A jednak dowiedział się prawdy…
Tego dnia wieczorem Henry nie mógł usnąć. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Podczas całego pobytu w klinice sypiał dużo i głęboko, nawet godziny czuwania upodabniały się do snu — przymilnie i wytrwale owładało nim jakieś narkotyczne paskudztwo. Ale teraz nie spał. Tylko oczy były zaprószone i piekły jak po bezsennej nocy. Świadomość jednak pracowała trzeźwo i niespokojnie. Ten instynktowny niepokój kazał mu wstać z łóżka (idealnie higienicznego — przyjemne dla oka niebieskie prześcieradło i gumowy materac o zmiennym stosownie do życzenia stopniu sprężystości). Nie odczuwając już ciężaru Kuli ruszył ku drzwiom (pod nogami superhigieniczna podłoga: dzięki stałemu naelektryzowaniu uzyskano idealne odpychanie cząstek kurzu). Drzwi rozsunęły się bezgłośnie i sprężyście (wszystko w klinice było sprężyste i bezgłośne). Ściany korytarza świeciły słabym zielonkawym blaskiem. Ktoś niegłośno, lecz zdecydowanie powiedział: „Spele domaga się oczu…”