— Wszystko jest dla mnie jasne i zrozumiałe. Natychmiast wyruszam.
— Na lotnisku już pana oczekują — powiedział Ławrow.
II
W epoce floty żaglowej, w czasie gdy węże morskie były zjawiskiem równie częstym jak nie zapowiedziane sztormy i sztile, każdy przyzwoity opis podróży morskiej zaczynał się od podania charakterystyki statku.
„Siedemnastego czerwca 1741 roku wstąpiłem na pokład «Sydonii» — przeczytałem w jednej z fotokopii, których paczkę doręczono mi, bym przejrzał w czasie podróży. — «Sydonia» była uroczym trójmasztowym szkunerem o wyporności pięciuset ton i o tak eleganckich kształtach, że musiały one wywoływać zachwyt każdego prawdziwego marynarza”.
Postanowiłem, że nie warto łamać tej tradycji, tym bardziej że jakiś młody bohater wstępujący na pokład uroczej „Sydonii” miał po pewnym czasie możność zobaczenia na własne oczy węża morskiego, co być może i mnie jest pisane.
Na pokład „Rai” „wstąpiłem” na lądzie. Ludzie nie będący specjalistami—
podwodniakami na pewno nie mają pojęcia, jak wygląda i co jest warta „Raja”. W żadnym wypadku nie jest podobna do znanych wszystkim, ogromnych automatycznych drąg, gigantycznych maszyn pełzających po dnie oceanu i zbierających rudę podobną do rozsypanych kartofli. Niewielkie jest również podobieństwo do głębokowodnych statków badawczych, a tym bardziej do statków turystycznych, wycieczkowych, których ryciny i fotografie można obejrzeć nieomal w każdym czasopiśmie ilustrowanym. „Raja” nie ma ani gigantycznych rozmiarów, które mogą wpływać na wyobraźnię, ani żadnych potężnych pionowych czy poziomych śrub, ani silników odrzutowych, ani też, trzeba tu dodać, żadnego komfortu w urządzeniu wnętrza.
Wyobraźcie sobie, państwo, prawidłową kulę z przezroczystego materiału, o średnicy około dwóch metrów. Kula, podobnie jak planeta Saturn, opasana jest wydłużonym pierścieniem podobnym do eliptycznego placka. „Placek” jest grubszy w miejscach, w których styka się ze statkiem, jest natomiast zupełnie cieniutki na krawędziach zewnętrznych.
I to właściwie wszystko. Jeżeli oczywiście nie będziemy mówić o tysiącach dodatkowych urządzeń. Trudno jest na pierwszy rzut oka zauważyć, że ta przezroczysta kula składa się z dwóch kul włożonych jedna w drugą. Kula wewnętrzna stanowi gondolę, w której siedzę. Jest tak wyważona w stosunku do środka ciężkości, że moje siedzenie i wolny fotel obok mnie, wszystkie przyrządy pokładowe i dźwignie sterujące zajmują zawsze jedno i to samo położenie, równoległe do powierzchni ziemi, niezależnie od tego, jak aktualnie zachowuje się powłoka zewnętrzna, połączona z tym swoim eliptycznym plackiem. „Raja” może płynąć chociażby do góry brzuchem i ja tego nawet nie zauważę. Jeśli chodzi o eliptyczny pierścień, nazwany przeze mnie „plackiem”, to stanowi on jednocześnie część zewnętrznego korpusu statku, silnik, pędnik, jak również urządzenie czujnikowe statku. Elastyczny korpus zewnętrzny jest jakby umięśnionym ciałem, które może przyjmować najbardziej różnorodne formy, zginać się, dokonywać ruchów drgających w całości lub w pewnych swoich fragmentach. Jednym słowem, może płynąć w sposób naturalny, niewymuszony, po prostu jak zwierzę, od którego nazwano stateczek, jak rają.
Jeżeli chodzi o zwrotność, o zdolność manewrowania, nie było jeszcze na świecie lepszego aparatu do pływań podwodnych. Aparat ten jest przeznaczony do dokładnego badania łańcuchów górskich i dolin, wąskich kanionów i kraterów wulkanów podwodnych. Pod względem bezpieczeństwa pływania „Raja” nie ma sobie równych.
Pod wodą pływam już całe lata i nie zdarzyło mi się widzieć, aby jakakolwiek ryba lub inne stworzenie morskie utkwiło w szczelinie skalnej. Ostatni model „Rai” przewyższa, pod względem zwrotności, zdolności manewrowania i szybkości reagowania na niebezpieczeństwa grożące ze strony otaczającego środowiska, wszystkie ze znanych nauce zwierząt morskich. Kałabuszewowi wybrano dobry statek. „Raja” może swobodnie, z dużym zapasem odległości, uciec przed każdym wężem morskim, albo też sparaliżować go ładunkiem elektrycznym, gdyby okazało się to konieczne.
A więc siedziałem w kabinie, a „Raja” wisiała pod brzuchem helikoptera, który leciał z wielką szybkością do oddalonego sektora Oceanu Indyjskiego. Wolałem zająć miejsce w kabinie jeszcze na lotnisku. Oczywiście urządzenia hermetyzujące działają równie dobrze na powietrzu, jak i w wodzie, ale załadunek pasażerów na „sucho” zajmuje mniej czasu i poza tym, cokolwiek by się mówiło, jest bezpieczniejszy. Nie chciałem ryzykować tego, że jakaś tam śrubka czy nakrętka znajdzie się nie na swoim miejscu i z takiej błahej przyczyny trzeba będzie powtórnie regulować całe urządzenie, bo automaty nie zgodzą się na zanurzenie „Rai”. Mnie osobiście niczym by to nie groziło, ale Kałabuszew i Titow musieliby czekać na mnie znacznie dłużej. Starzy podwodni wyjadacze, nauczeni doświadczeniem, liczą się z możliwością powstawania awarii nawet w wyniku niebrania pod uwagę takich właśnie drobiazgów jak ten, o którym przed chwilą wspomniałem, a o których to drobiazgach nie zawsze „pamiętają” pokładowe mózgi elektronowe.
Pomyślałem o Titowie i Kałabuszewie. Kałabuszew jest odważny, ale wydawało mi się, że ta jego odwaga, to jego męstwo, nie wiem jak to nazwać, jest odwagą szaleńca, człowieka owładniętego pasją. Natomiast wyprowadzenie z równowagi Titowa jest rzeczą prawie zupełnie niemożliwą.
Prawie… hm… zacząłem mieć wątpliwości. Titow znajdował się zawsze w towarzystwie podwodniaków, ludzi, którzy potrafili panować nad sobą, a przede wszystkim nieskłonnych do fantazjowania. Z partnerem tego typu co Kałabuszew zetknął się po raz pierwszy i oto siedzą obaj, zamknięci razem w ciasnej kabince. Co może zdarzyć się, jeżeli „krzemień” Titow będzie narażony na uderzenia „krzesiwa” Kałabuszewa? Jakie mogą powstać z tego iskry? Widywałem ludzi, którzy dopiero w podeszłym wieku brali po raz pierwszy udział w polowaniu. Bywało tak, że broń brali do ręki z ironicznym uśmieszkiem, ale natychmiast po pierwszym strzale przeobrażali się zupełnie. Czy pasja kolekcjonera, lub też myśliwego, nie mogła zawładnąć również Titowem?
Przerzucając otrzymany od Komisji plik fotografii zacząłem wnikliwie wpatrywać się w tę, która wywołała całą awanturę. Było to zdjęcie przekazane przez kamerę telewizyjną, opuszczoną na linie z pokładu badawczego statku nawodnego na dno oceanu. Prosto w kamerę patrzyła morda jakiegoś potwora. Troje oczu na czole połyskiwało chłodno i bezmyślnie. To był wzrok stworzenia stojącego na bardzo niskim stopniu rozwoju. Stworzenia działającego bez żadnego udziału świadomości, instynktownie, odruchowo, zupełnie jak automat. Straszny wzrok, od którego dostawało się gęsiej skórki. Szeroko otwarta paszcza świadczyła o doskonale rozwiniętej funkcji chwytania. Potężny potrzask z nierównymi, topornie obrobionymi zębami. Trudno było mówić o rozmiarach paszczęki, ponieważ nie wiadomo było, z jakiej odległości zrobiono zdjęcie.