W poniedziałek na pozór przypadkiem skręcił z galerii i spróbował zejść kilka stopni po schodach prowadzących do hallu. W środę zaryzykował przebycie połowy schodów i wrócił nie dostrzeżony przez nikogo. W piątek przeszedł przez hali tam i z powrotem. Nikt go nie zatrzymał, słabo oświetlony hali był pusty. W następny poniedziałek Henry pchnął zewnętrzne drzwi hallu obawiając się, że natrafi na ukryte zamki. Drzwi poddały się łatwo i otwarły na oścież, jakby zapraszając do parku.
Na trzeci dzień Henry zszedł ze schodów i wyszedł do parku. Trwało to zaledwie dwadzieścia sekund — można je było policzyć według uderzeń serca. Zanim zauważą, minie jeszcze osiemset sekund. Podszedł do bramy, wyciągnął przed siebie rękę z rozstawionymi palcami, jak gdyby badał niemal już namacalną wolność, i… runął na szaroniebieski asfalt ścieżki.
Care odzyskał przytomność w „bibliotece”. Skórzana leżanka była całkiem niska, toteż leżał prawie na podłodze i ściany pokoju zawisły nad nim. Przestrzeń od podłogi do sufitu z wyjątkiem wąskich drzwi zajmowały stojące przy ścianach zwartymi piętrami nieduże skrzyneczki. Na ich czarnych drzwiczkach czerwone cyfry i litery. Z każdej skrzyneczki dochodziło przygłuszone tykanie, a szmer ten wypełniał cały pokój po brzegi.
Obok leżanki stał wciąż ten sam Wielki Pocieszyciel, jak go nazywał Care. Jego przemówienie było przygotowane zawczasu:
— Wypadek godny pożałowania, mister Care! Wszyscy ubolewamy nad tym, co się zdarzyło. Smutne nieporozumienie! Ten, kto miał obowiązek pana uprzedzić, dopuścił się niewybaczalnej lekkomyślności i został przykładnie ukarany. Sprawa polega na tym, że pana kardiostymulator nie stanowi… że tak powiem… autonomicznego systemu. Rytm pracy pańskiego serca zależy od impulsów kardiostymulatora, a jego praca zależy z kolei od sygnałów wysyłanych stąd, z punktu centralnego. Prościej mówiąc: kiedy przestaje uderzać tu — skinięcie w stronę skrzynek — przestaje uderzać tu — Wielki Pocieszyciel postukał palcem w pierś. — Niestety, u naszych pacjentów da się zaobserwować załamania psychiczne, napady melancholii zmuszające ich, by gdzieś uciekali i chowali się. Tak niemądre wymknięcie się spod kontroli lekarskiej brzemienne jest w przykre skutki dla szanownego pacjenta. Mając tylko jego dobro na względzie zmuszeni jesteśmy uciekać się do energicznych środków. Niewielka, ściśle kontrolowana arytmia sygnałów tu — i lekkie omdlenie tam, u pacjenta. Słowem, próbować ucieczki to bezsens…
Słowa szemrały, ołowiane i nieważkie. Jak zawsze, półprawda — półkłamstwo. Wszystkie wyjaśnienia i powoływanie się na dobro pacjenta to kłamstwo. A to, że na wieki przywiązany jest do jednego z tych tykających mechanizmów — prawda.
Care nie zdążył się nawet zainteresować, w której właściwie komórce zamknięte jest jego „serce”. Krzepcy sanitariusze wynieśli go wraz z leżanką na korytarz.
…Chmury znad horyzontu wystrzeliły w górę dotykając białymi piórami aureoli wokół słońca. Niebo połączyło się z lodem w jeden jaskrawy błękit.
Upływa drugi tydzień od chwili, kiedy Henry opuścił obóz — bazę „Pingwin” przy Lodowcu Beardmore. Wypróbowanie wszystkich biofizycznych, biochemicznych, chemiczno — mechanicznych układów Kuli i jego samego w warunkach, w których życie normalnej istoty jest praktycznie niemożliwe — oto jego zadanie, tym powinien był zwrócić swój dług, uregulować honorarium, zapłacić stokrotnie za wszystko, co zrobiono z nim wbrew jego woli. Jeżeli próby zakończą się pomyślnie, nic nie pęknie, nie puści, nie zamarznie, nie uwięźnie w szatańskiej Kuli, w plastykowych żyłach, w filtrach i systemie odżywiania, to wróci cały i otrzyma zasłużony odpoczynek. Superhigieniczną pościel, narkotyki. Sam szef nie zawaha się uścisnąć jego dłoni obciągniętej chłodną błoną. Jaki honor!
Czyż dla takich marności zgodził się na tę uciążliwą i ponurą wycieczkę? Niech ich piekło pochłonie razem z ich strzykawkami i filtrami! Wymknął się spod ich kontroli przynajmniej na kilka dni — i to jest najważniejsze. Zwyczajna ucieczka byłaby, rzecz jasna, niemożliwa. Jeżeli helikoptery nie znajdą Care’a w jednym z punktów kontrolnych trasy, zostanie przerwane nadawanie sygnałów radiowych dla kardiostymulatora i serce zamrze wpół taktu. Możliwa jest więc ucieczka tylko tam, skąd nikt nie wraca. Dlatego idzie przez lodową pustynię, odsuwając decydujący krok, aby przedłużyć wrażenie rzekomej wolności. Zakończy wszystko sam! Bez ich pomocy. Bez pośrednictwa elektronicznego śmiecia, którym go wypchano. Sam! Idzie ku swojemu celowi, a nie w imię cudzych racji. Krok naprzód to jego krok. On idzie, a nie oni! Sam! Pójdzie, gdzie zechce! Skończy wszystko, gdzie zechce. Sam! Krok naprzód to jego krok.
A nuż nie jego? Potworna myśl. A jeżeli kroki i myśli też nie należą do niego? A nuż są także kontrolowane? Pomyśl, że upływa już drugi tydzień, a mimo to nie zdecydowałeś się jeszcze skończyć tej wędrówki Wytrwale idziesz naprzód i tylko rozmyślasz o ostatnim kroku. Dlaczego? Pozbawili cię woli. Sterują nie tylko twoim sercem, ale i umysłem. Czaszka rozłupana na dwoje. Jedna część twoja — dowiedź, że jeśli nie ciało, to chociaż myśl twoja jest wolna. Drugą częścią sterują oni — wyrwij im ją. Pokonaj wszystkich i siebie, dopóki nie jest za późno. Czyż ich zamiary znane ci są do dna? Za godzinę, za minutę już może być za późno. Rozprawią się z tobą, ich wola zatriumfuje. Ostatni krok uczyń sam. Przyznaj, żeś już wszystko dawno i dobrze przemyślał. Nadnaturalnym zmysłem, którym cię tak litościwie obdarzono, znajdziesz pod śnieżną kopułą najbardziej otchłanną, najbardziej przytulną, najbardziej poszczerbioną, najbardziej dobroczynną szczelinę i rzucisz się tam głową w dół.
…Za czarnoniebieskim gładkim jęzorem lodowego nacieku Care znalazł to, czego chciał. Zrobił trzy i pół kroku po niepewnej śnieżnej warstwie, jego ciało i Kula przebiły powłokę i wraz z ostrymi bryłami zlodowaciałego śniegu runął w świszczącą bezdeń…
Dwie pary silnych rąk w miękkich rękawicach pochwyciły go w locie. Pochwyciły i uniosły ku słońcu. Dopiero odpoczywając w ich objęciach poczuł, jak jest śmiertelnie zmordowany. Ciało ćmiło, ból kurczył mięśnie. Nieznośnie jaskrawymi czerwonymi plamami opuszczały się i unosiły helikoptery. Niesiono go po czarnym lodzie, z trudem wsunięto przez właz. Ostrożniej, zmęczył się i jest chory. Szum śmig nie trwożył, lecz kołysał. Całą niedługą drogę powrotną Care przespał, choć i we śnie nękał go ból. A jednak wiatr wywizdywał marsz triumfalny. Jest wśród przyjaciół! Ich uśmiechy nie kupione, współczucie nie fałszywe.
Teraz Care’a niosą na statek. Śnieżnobiałe prześcieradła chłodzą jak lodowce. Przeciąga umęczone bezgranicznie ciało tak, że chrupią stawy, i nie może się przebudzić. Znowu wszystko we śnie, ale radość wyraźna. Niech rozstąpią się góry lodowe — on płynie do Maudi i synka!
W białej kajucie przygasa światło i Henry nagle się budzi. Za cienkim przepierzeniem szemrzą głosy. Szepczą o nim, o powtórzeniu eksperymentu przerwanego w połowie. Kłamcy! Tchórze! I mógł im zaufać… Nie przyjaciele, lecz bezduszni hipokryci wyrwali go z lodowej rozpadliny. Znowu sterylne więzienie kliniki, tylko pływające… Kręci się w głowie, ciało wije się w rozdzierających skurczach. Obłąkańczy lęk przenika powietrze. Doznał już podobnego w czasie burzy magnetycznej. Niematerialne linie pola magnetycznego wpijają się w mózg. Z każdym nowym obłokiem lecących ze słońca naładowanych cząstek zamiera i omdlewa serce. Czyż biedny żółw Czo — ka, który podarował mu żywy kompas, cierpiał tak samo? Lęk narasta, staje się namacalny. Superzmysłem cieplnym wyczuwa zbliżanie się olbrzymiej góry lodowej. Przez zwartą mgłę promienie podczerwone donoszą o nadciągającej górze lodowej. Dziwne, bryła lodu wydaje mu się nie zimna, lecz rozpalona. Buchająca żarem wisi już nad statkiem. Dlaczego nie biją na alarm? Ach tak, burza magnetyczna! Lokatory zachłysnęły się w kaszy linii siłowych. Niech toną obłudne szczury! On pośle je na dno! On!..