Выбрать главу

— Co pan ma na myśli?

— No, żeby dół stał się górą i tak dalej? — O tak, naturalnie. W młodości.

— I co pan robił w tym celu?

— Uprawiałem akrobatykę. Próbowałem chodzić na rękach. Czasem stałem na głowie jak jog.

— No i co?

— Kilka razy nadepnięto mi po prostu na ręce. Przepraszam, znowu pańskie buty…

Komendant i milicjant zamilkli. Potem milicjant rzekł:

— Odprowadzę pana kawałek. Ostrożnie, proszę, tu u nas w górze, to znaczy u pana na dole kołysze się żyrandol. Całkiem nisko. Niech pan się nie potknie. A w ogóle to bardzo dziwny przypadek. Hmm. Co pan widzi idąc ze mną? Aha. Już pan mówił. Buty. A wie pan, ja, nawiasem mówiąc, piszę pracę dyplomową. Czy pan nie mógłby mi pomóc? Rzadki przypadek w praktyce prawniczej. Czy pan pozwoli, że pana kiedyś odwiedzę? Chciałbym zrozumieć szczegóły…

— Dlaczego nie, bardzo proszę. Niech pan zanotuje adres.

— A jak pana tam odszukać?

— Mieszkam w sześciopiętrowym domu, na ostatnim piętrze. Najlepiej wchodzić z dachu przez drugie okno od prawego rogu…

Milicjant rozpłynął się w ciemnościach…

Przełożył Bolesław Baranówski

Jeremi Parnow i Michał Jemcew

BUNT TRZYDZIESTU TRYLIONÓW

Sprawa przybiera nieoczekiwany obrót

Włodzimierz Nikołajewicz Florowski

paleoklimatolog

Za trzy dni miałem rozpocząć urlop. Liczyłem dosłownie godziny. Mniej więcej za osiemdziesiąt godzin będę siedział w pasażerskim samolocie i przez małe okienko spoglądał na ziemię, która jak plastyczna mapa rozciągnie się pode mną. Jeśli tego dnia dopisze piękna pogoda, cień samolotu jak ciemny krzyż będzie przesuwać się w dole.

Na razie patrzyłem na świat także z góry: z dwudziestego pierwszego piętra uniwersyteckiego biurowca. Samochody na ulicach wyglądały z tej wysokości jak zabaweczki, a ludzie jak mrówki. W oddali słały się szare proste wstęgi ulic, rozpościerały zielone prostokątne plamy skwerów. Gdyby padał deszcz, aż tu, na to dwudzieste pierwsze piętro, dotarłaby woń mokrych kasztanów… Ale na razie upał był potworny i o deszczu można było tylko marzyć. Chmur było niewiele, a i te jakby zamierzały przejść bokiem, pogrzmieć sobie tylko niegroźnie z oddali. Już od tygodnia całe miasto dyszało tak w sierpniowym skwarze. Wszystkie okna i drzwi gabinetów pootwieraliśmy szeroko, ale niewiele to pomogło, pracować było nie sposób. Zdjąłem marynarkę, włączyłem wentylator i co chwila poprawiałem się na krześle. Usiłowałem przeglądać maszynopisy, które przed wyjazdem trzeba było uporządkować i porozsyłać po redakcjach. Stos pilnych listów czekał odpowiedzi. Należało napisać sprawozdanie… Wreszcie machnąłem na wszystko ręką i postanowiłem zjechać do bufetu, by napić się piwa lub mleka z lodu.

W bufecie było jeszcze goręcej. Widocznie nie tylko mnie chciało się pić, bo długi zakręcony ogonek czekających swej kolejki stał przed bufetem. Lepiej było napić się na górze wody z kranu. Ale zdecydowałem się czekać i jednak napić się piwa, nim znów wrócę duszną windą na górę.

Przede mną w kolejce stał jakiś dziwny, niespokojny młody człowiek. Twarz miał pomarszczoną jak pysk buldoga i wielkie odstające uszy. Uśmiechał się, mrużył oczy krótkowidza i kręcił głową ostrzyżoną na jeża. Bez przerwy poruszał wargami, szepcząc coś do siebie pod nosem i bez przerwy przesypywał groszaki z jednej dłoni do drugiej.

Gdy zwrócił się w moją stronę, ze zdziwieniem zauważyłem na jego piersi przyczepioną wizytówkę: „Artur Położencow Moskwa”. A więc ten zabawny, nerwowy chłopak był delegatem na Międzynarodowy Kongres Walki z Rakiem. Jego nazwisko nie było mi wcale obce. Przyjrzałem mu się dokładnie. Przybrudzona koszula sportowa, przepocona pod pachami, szerokie niebieskie spodnie, pewnie nie prasowane już „od dawna. Zakurzone buty o pościnanych obcasach. A ręce, którymi nie przestawał przeliczać i układać ‘pieniądze, były wyraźnie nie domyte.

„Taki znany naukowiec, a taki abnegat — pomyślałem mimo woli — jakże mógł tak się wybrać na kongres!” Przypomnieli mi się eleganccy, wyświeżeni mężczyźni w śnieżnobiałych koszulach i dobrze skrojonych ubraniach… Od otwarcia kongresu stale spotykaniem ich w windach i na korytarzach naszego biurowca.

Wreszcie jedna z tych drobnych monet, które tak bezustannie przeliczał i układał sobie na dłoni, upadła mu na podłogę i gdzieś się potoczyła. Nieznajomy, mrużąc oczy, rozglądał się bezradnie, a tymczasem pieniążek podniosła jakaś młoda dziewczyna i teraz ona z kolei zaczęła liczyć swe drobne, wetknięte studenckim zwyczajem pomiędzy stronice książki.

— To upadło temu panu — powiedziałem głośno.

Ale dziewczyna nie dosłyszała, a nerwowy nieznajomy chwycił mnie za rękaw.

— Niech pan da spokój — powiedział cicho, machając ręką. — Jeśli ona myśli, że to jej… Może te pięć kopiejek potrzebne są jej bardziej niż mnie.

Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie, co okazało się odruchem nieco niebezpiecznym. Nerwowy nieznajomy nie przestawał już teraz bawić mnie rozmową.

Nim dotarliśmy wreszcie do bufetu, opowiedział mi dość dokładnie, co sądzi o naszym uniwersyteckim gmachu jako dziele architektury z punktu widzenia nowoczesnego budownictwa, a także o chińskiej kuchni i jej przysmakach. Wytłumaczył mi, co to jest agar-agar i prawie przekonał, że właśnie z niego sporządza się najsmaczniejsze galaretki owocowe i budynie. Gdy wreszcie doczekaliśmy się swej kolejki, Wziął sobie porcję kiełbasy, poczekał aż mnie dadzą butelkę piwa i kanapkę i usiadł przy tym samym co ja stoliku, cały czas mówiąc bez przerwy.

— Pan jest zapewne delegatem, na kongres? — zapytałem, gdy na chwilę przerwał potok swej wymowy.

Pokręcił głową przecząco.

— Właściwie nie. Przychodzę na posiedzenia, bo interesuję się ogromnie wynikami najnowszych badań nad wirusami raka. Miałem także nadzieję, że dowiem się coś nowego o swobodnych genach. Ale nie jestem delegatem. Ta kartka — powiedział, widząc, że mimo woli spojrzałem na wizytówkę, którą miał przypiętą do koszuli — nie jest moja. To Położencowa. On i tak nie chodzi na wszystkie posiedzenia. Więc przypinam ją sobie, żeby mi przy wejściu nie zawracano głowy przepustkami.

„Cóż za błazeństwo — pomyślałem sobie. Ale nic zdziwiłem się zbytnio. Po tym nerwowym, wyraźnie czymś bardzo podnieconym i przejętym człowieku można się było zapewne gorszych rzeczy spodziewać. — Co za pomysł, by w ten sposób dostawać się na salę „posiedzeń! I do tego tak ubrany”.

— A czy pan chociaż zna Położencowa, czy może pożycza pan sobie ten karnecik bez jego wiedzy? — zapytałem.

Nieznajomy popatrzał na mnie jakby z przerażeniem. Zmieszało mnie spojrzenie tych dobrych, nie winnych i niedowidzących oczu. Jego twarz buldoga skrzywiła się jakoś żałośnie. Zrobiło mi się głupio. Było mi go żal, już wtedy zaczynałem się domyślać, że ‘przeżywa coś zupełnie niezwykłego, że coś go trapi, coś męczy. Zorientowałem się, że musi być niezupełnie zdrów. Sam upał nie mógł go chyba tak zmęczyć i rozstroić. Chciałem złagodzić moje słowa, obrócić w żart, powiedzieć mu coś miłego.

— Bardzo pana przepraszam, tak mi się jakoś niechcący wyrwało. Zresztą Położencow na pewno nie miałby nic przeciwko temu, że pan przychodzi na posiedzenia z jego karnecikiem. Wie pan co — klepnąłem go przyjaźnie po ramieniu — jak pan już będzie „miał dosyć tych posiedzeń, niech pan wpadnie kiedyś do naszego zakładu, tu na górze, na dwudzieste pierwsze piętro. Rakiem się co prawda nie zajmujemy, ale może i u nas pana coś zainteresuje. Odsapnie pan chwilę. Wygląda pan na bardzo zmęczonego. Uśmiechnął się, poweselał.