Tak, jestem zmęczony. To ten upał. Nie tylko zresztą upał. Widzi pan… — urwał swe zagadkowe słowa, a po chwili dodał niespodziewanie: — Chodźmy trochę się przejść po waszym ogrodzie. Chciałbym panu coś opowiedzieć. Tak, jestem zmęczony, widzi pan…
Trochę mnie to wszystko przerażało. I ten nowy dziwaczny nieznajomy, i jego nagła propozycja spaceru, a przede wszystkim perspektywa wysłuchiwania jego monologu. Nie miałem bowiem wątpliwości, że w stanie niezwykłego podniecenia, w jakim się znajdował, będzie mówił bez przerwy. Ale może naprawdę miał mi do powiedzenia coś ciekawego? Zgodziłem się. Wyszliśmy do otaczającego nasz biurowiec parku.
Rzeczywiście nie przestawał mówić ani na chwilę. Nim doszliśmy do ławeczki w cieniu drzew i krzewów, zdążył już wiele opowiedzieć mi o paleontologii, w której się specjalizował. Miał niemało ciekawych wiadomości z historii, biologii, genetyki, teorii ewolucji, biologii molekularnej i pokrewnych specjalności Mówił jednak o tym wszystkim tak jakoś bezładnie, że przestawałem go rozumieć, a w końcu w ogóle przestałem słuchać. Czy to miały być te niezwykłe wiadomości, które zapowiadał mi tak tajemniczo? Niewiele z nich się dowiem. Żałowałem nawet, że nie poszedłem na ten spacer sam, bez niego i jego gadulstwa. Bo w parku, na ocienionej ławeczce wśród soczystej zieleni, było bardzo przyjemnie. Z południowego zachodu powiewał teraz ostry wietrzyk. Drżały gałązki i liście. Od razu zrobiło się nieco chłodniej. Do oparcia naszej ławki przylgnął z szeroko rozpostartymi skrzydełkami motyl pawie oczko, walcząc z podmuchami wiatru.
Nieznajomy nie przestawał mówić. Pomyślałem sobie, że powinienem mu się przedstawić i dowiedzieć, jak on się nazywa. Rozmawialiśmy już tyle czasu, a właściwie nie znaliśmy się nawet. Ale nie dał mi dojść do słowa. Opowiadał z przejęciem o jakiejś wyprawie na Daleką Północ, już niemal pod biegunem, w okolice jeziora o dziwacznej nazwie Worota. Coraz mniej rozumiałem z jego bezładnego opowiadania. Wreszcie miałem już tego wszystkiego dosyć, postanowiłem wrócić do zakładu. Było teraz nieco chłodniej, mogłem zabrać się do pracy. Może zresztą posiedziałbym jeszcze w ogrodzie, ale sam. Zostawić go jednak i odejść na drugi koniec parku było mi jakoś niezręcznie, a on tymczasem nie zauważał wcale mego zniecierpliwienia. Mówił coraz bardziej nerwowo, natarczywie, coraz szybciej, coraz bezładniej. Zupełnie, jakby się obawiał, że nie zdąży powiedzieć wszystkiego. Dlaczego tak się śpieszył? Ale wreszcie przestało mnie to ciekawić.
— Będę już chyba musiał wrócić do siebie na górę — powiedziałem. — Za kilka dni jadę na urlop. Muszę przedtem…
— Nie, nie — zawołał przestraszony — nie! Muszę przecież powiedzieć panu o tym…
A więc on jeszcze nie zaczął mówić, jeszcze nie przystąpił do rzeczy. Ładny pasztet!
— Niech pan nie zostawia mnie teraz samego — mówił niespokojnie, trzymając mnie za rękaw, żebym mu nie uciekł. — Muszę panu coś opowiedzieć. Coś bardzo ważnego. Już teraz wiem, że… Ktoś musi o tym wiedzieć, nim ja… Nawet gdybym… Ktoś musi wiedzieć…
Zmieniał się w oczach. Zbladł, twarz jakby mu się wyciągnęła, wydłużyła, policzki zapadły. Pod oczami miał ciemne plamy. Teraz dopiero zauważyłem, ile w jego twarzy jest uporu. Nawet w tej chwili, gdy wyraźnie tracił przytomność. Zrozumiałem, że ten człowiek nie cofa się przed niczym.
Patrzył mi prosto w oczy. Ale zdawał się wcale mnie nie widzieć. Jego oczy nie były już zmrużonymi oczami krótkowidza, któremu nie chce się nosić okularów. Teraz były to chyba oczy epileptyka.
— Może to było za duże ryzyko. Może jednak nie powinienem był… Ale chodzi przecież nie tylko o mnie, cóż tam ja… Ktoś musi wiedzieć. To bardzo ważne, bardzo ważne — nawet głos mu się zmienił, był teraz ochrypły, suchy, jak u bardzo starego, bardzo schorowanego człowieka. — To bardzo ważne, ktoś musi o tym wiedzieć…
Byłem coraz bardziej pewny, że zaraz dostanie epileptycznego ataku. „Ładny będę miał z nim kram — pomyślałem sobie. — Co ja teraz z nim pocznę?” Poruszyłem się niespokojnie. Wydało mu się widocznie, że zabieram się do odejścia, bo znów złapał mnie za rękaw.
— Niech pan nie odchodzi. Musi pan… Wie pan, zastrzyknąłem sobie… Nikt o tym nie wie — mamrotał na wpół przytomnie. Napierał przy tym na mnie całym ciałem i gorącym oddechem dyszał mi prosto w twarz. Czuć było mu z ust kiełbasą, którą jadł niedawno. Trzymał mnie wciąż za rękaw. — Musiałem sobie zastrzyknąć. Dla mojego ojca, dla jego pamięci… Prawda musi chyba kiedyś wyjść na wierzch… A tymczasem ja… za niego… oczyścić jego pamięć… Trudno to ludziom zrozumieć… Ale ja…
Nie rozumiałem jego bełkotu, nie wiedziałem, o co mu chodzi. Odsunąłem się nieco od niego, ten zapach kiełbasy, wraz z zapachem jego potu, trudny był do zniesienia. Nieznajomy milczał i siedział osowiały, z zamkniętymi oczami.
— Co się panu stało? Źle się pan czuje? — pytałem, zaniepokojony nie na żarty. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak się mogę zdenerwować.
Zacząłem nim potrząsać, a on powiedział cichutko, jak usypiające dziecko:
— Tak się czuję, jakbym umierał… — a po chwili dodał: — Ale nie tak zupełnie… tak zupełnie to jeszcze nie umarłem…
Umilkł i zacisnął wargi. Głowa opadła mu na oparcie ławki, płosząc motyla, który zerwał się i odleciał. Twarz nieznajomego zrobiła się zupełnie sina. Gdy zdałem sobie sprawę, w jakim jest stanie, serce mi zamarło. „Co ja teraz z nim pocznę? Ależ narobiłem sobie bigosu! Tak to bywa, gdy się pochopnie nawiązuje znajomości!” Zerwałem się i pobiegłem po jakąś pomoc.
W przychodni uniwersyteckiej było chłodno i cicho. Ułożyliśmy nieznajomego na kozetce pokrytej białą ceratą i ktoś od razu zdjął mu buty. Niemłoda już lekarka zaczęła go badać i osłuchiwać.
— Prawie wcale nie słyszę serca — powtarzała — prawie wcale.
Wysoki, tęgi, siwy lekarz świecił małą latareczką prosto w oczy chorego. A nieznajomy, którego twarz teraz już zupełnie przypominała chorego buldoga, leżał bez ruchu i nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne. Drażnienie jego wzroku, słuchu, dotyku nie dawało żadnych wyników. Siwego doktora dziwiło to ogromnie. Oboje lekarze byli zdania, że to jakaś choroba psychiczna. Przynajmniej wszystko na to wskazywało.
Wyjęliśmy i przejrzeli wszystko, co nieznajomy miał w kieszeniach płóciennych spodni. Nie było tego wiele. Trochę drobnych pieniędzy, kilka kluczy na kółku z cienkim łańcuszkiem, kilkanaście biletów autobusowych i tramwajowych, grzebień z dwoma wyłamanymi zębami. Poza tym tylko jedna karteczka, złożona we czworo, pomięta i powycierana na zgięciach. Na niej zanotowany był numer telefonu i dopisek: „Wal.Nik. Kurii.” Odruchowo schowałem ją do kieszeni. Poza tym żadnej legitymacji ani dowodu osobistego. W dalszym ciągu nic nie wiedziałem o moim nowym, dziwnym nieznajomym.
Zatelefonowano po pogotowie, a lekarze zaczęli tymczasem omawiać między sobą ten dziwny przypadek.
Stary lekarz zwrócił uwagę, że u chorego ustały wszelkie odruchy.
— Ma to wszelkie symptomy letargu — oznajmił uroczyście — ale jestem pewny, że to nie letarg.
— Nie ma żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. To raczej typowa zapaść psychotyczna — mówiła lekarka. Schowała stetoskop i zwróciła się do mnie: — To co pan nam o nim opowiada, potwierdzałoby jeszcze taką diagnozę. To był początek ataku.
— Czy on z tego wyjdzie? — zapytałem.