Lekarze milczeli przez chwilę. Wreszcie stary doktor powiedział z namaszczeniem:
— Na razie trudno coś powiedzieć. Przy odpowiedniej terapii… Jeżeli w tkance mózgu nie zaszły jeszcze zbyt daleko posunięte zmiany.
Spojrzałem na kobietę w białym, pocerowanym przy kieszeniach fartuchu.
— Czyżby to był obłęd?
— Muszą zbadać go specjaliści. My niewiele możemy o tym powiedzieć — wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej: — No, niech pan sam powie, czy zdrowemu na umyśle człowiekowi przyszłoby do głowy przypinać sobie cudzą wizytówkę, żeby się w ten sposób dostać na posiedzenie naukowe? Sam pan przecież to mówił…
— Pamięta pani, Iraido Wasiliewna — powiedział stary doktor, starannie wycierając dłonie watką umoczoną w spirytusie — ten wypadek, który swego czasu tyle narobił szumu? Pewien schizofrenik, który był niemy i bezwładny, tak jak nasz pacjent…
Nie chciało mi się słuchać ględzenia staruszka. Do końca pracy pozostawała jeszcze cała godzina. Wróciłem do laboratorium.
W moim pokoju było tak samo duszno, jak przedtem. Powietrze stało nieruchome, gęste i nagrzane. Powiew wiatru tu nie docierał, spiekota ani myślała spadać. Kartki papieru z dobrze mi znanymi gryzmołami szczelnie przylepiły się do stołu. Na poręczy krzesła marynarka wisiała jakoś bezwładnie, niby więzienny kaftan. Usiadłem na krześle i przez chwilę rozmyślałem o całym tym dziwnym zdarzeniu. Nagle przypomniała mi się kartka z telefonem i skrótem czyjegoś nazwiska. Wyjąłem ją i odczytałem uważnie. Dzwonić do profesora Położencowa nie miało wielkiego sensu. Nie tak łatwo byłoby złapać tego znakomitego uczonego. Racja… słyszałem przecież, że w tych dniach wyjeżdża właśnie gdzieś na północ z wielką ekspedycją… Na pewno jest zajęty i zupełnie nieuchwytny. Spróbujemy więc zadzwonić pod numer zapisany na kartce. Zobaczymy…
Litera G przed numerem świadczyła, że ów ktoś mieszkał na Arbacie, w jednej ze starych dzielnic Moskwy, pełnej małych, zgrzybiałych domków… Nakręciłem numer telefonu.
Głęboki kobiecy kontralt powiedział:
— Słucham, tu Maria Iwanowna.
Długo i dokładnie musiałem tłumaczyć Marii Iwanownie, o co chodzi. Aż wreszcie wszystko się z wolna wyjaśniło. Okazało się, że „Wal.Nik.Kuril.” to jej syn, Walery Nikołajewicz Kurilin, geolog. Ale, niestety, nie było go teraz. Pojechał w teren. A czy Maria Iwanowna zna kogoś takiego z okrągłą głową i potężnym podbródkiem? Nie, nie zna. Do syna tyle ludzi przychodzi… Zaraz, zaraz… Taki trochę zabawny, z odstającymi uszami, podobny do buldoga? Ach, tak! To na pewno Borys! Szkolny kolega Walerego. No, oczywiście, oczywiście. Borys Rewin. Właściwie, to Michajłow, ale… Z Walerym studiowali razem na uniwersytecie. Ostatnio prawie się nie pokazywał. No więc, co się z nim stało?
Postarałem się możliwie jasno przedstawić stan Borysa Rewina. W słuchawce zaległa cisza. Tylko membrana poskrzypywała chrapliwie. Wreszcie Maria Iwanowna powiedziała:
— Zaraz tam do was przyjadę. Byłem zaskoczony.
— To znaczy, bardzo przepraszam, dokąd? Ja już kończę pracę.
— Przyjadę do polikliniki. Muszę zobaczyć się z lekarzami. Nie mogę przecież Borysa tak zostawić…
Nazajutrz — już tylko dwa dni dzieliło mnie od urlopu — w otwartych drzwiach mego gabinetu stanęła kobieta. Od razu wiedziałem, że to Maria Iwanowna Kurilina. Wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat. Ruchy miała zamaszyste i pewne siebie, a w ręku zaciskała mocno uszy wielkiej beżowej torby na zakupy. Wstałem na powitanie i zaprosiłem do środka. Ufnie i mocno uścisnęła mi rękę.
— Byłam już wszędzie, a teraz chciałabym z panem pomówić.
Kurilina opowiedziała bardzo dokładnie przebieg wczorajszego dnia. Najpierw widziała się ze starym lekarzem w naszym instytucie. Ale gdy zaczął długo i szeroko rozwodzić się nad tym, jak trudno jest określić chorobę, nie znając dokładnie organizmu pacjenta, zniecierpliwiona, przerwała mu:
— Musicie zrobić najpierw tysiąc analiz, prawda? A w historii choroby napisać furę uczonych słów? Po to, żeby i tak nic nie wiedzieć! To powiedzcie lepiej od razu, że nie wiecie, tak będzie uczciwiej!
Wreszcie, dowiedziawszy się, że Rewina w naszej klinice już nie ma, pojechała go szukać i do samego wieczora jeździła od szpitala do szpitala. Okazało się, że umieszczono go w zakładzie specjalistycznym pod Moskwą. Miała zamiar i tam do niego się wybrać, ale przedtem chciała się jednak zobaczyć ze mną.
— Wszystkiemu winna jest jego matka — mówiła Maria Iwanowna, nie dopuszczając mnie w ogóle do słowa. — Już dawno zauważyłam, że gdy gdzieś nie dzieje się jak należy, to na pewno jakaś baba jest w to zamieszana.
— Cherchez la femme, szukajcie kobiety — wtrąciłem. — Ale może to tylko zwykły przypadek? Kobiet jest dużo, więc po prostu statystycznie więcej zła dzieje się z ich powodu…
— Niech mnie pan nie czaruje, młody człowieku. Mam w domu własnego mądralę i też z wyższym wykształceniem. Jemu też czasem woda sodowa do głowy uderza i zaczyna wyrażać się po zagranicznemu. Ale ja się czarować nie dam. Prawdziwą mądrość od mą— drżenia się odróżnić potrafię, więc kiedy mówią ludzie, którzy już coś niecoś w życiu przeżyli, lepiej słuchać.
— I nie gadać byle czego, prawda? — zaśmiałem się, i pomyślałem sobie: „Ale macie mamunię, towarzyszu Kurilin!”
— Wcale nie, dlaczego? Jak się ma coś mądrego do powiedzenia, to trzeba mówić. Tylko bez tych tam sztuczek. Kobieta zajmuje w życiu poważne miejsce, gdzie tam wam, mężczyznom, do niej! Kobieta wszystkim dokoła siebie rządzi: i rodziną, i mężem, i domem, i pracą. A gdy trafi się taka, jak matka Borysa, to wtedy oczywiście wszystko idzie na opak. To prawda, że mąż jej się nie udał. Michajłow był człowiekiem skrytym, co tu dużo gadać… skrytym, przebiegłym albo i jeszcze gorzej… Ale jakkolwiek by było, ojciec twego dziecka, więc trzeba się przedtem dobrze namyślić, a nie dopiero potem krzyczeć ratunku.
— Bardzo przepraszam, ale nie rozumiem, o co chodzi.
— A właśnie, tak to jest w życiu. Pan mnie nie rozumie. Michajłowa, czy tam właściwie Rewina, swego syna nie rozumie i licho wie, co z tego wychodzi.
— O kim pani właściwie mówi? Przecież Borys nazywa się, zdaje się, Rewin?
— Tak, tak, mówię o jego matce. Z pierwszego męża, ojca Borysa, nazywa się Michajłowa. Więc niby i Borys powinien nazywać się Michajłow. Ale matka tak znienawidziła jego pamięć, że swemu drugiemu mężowi, Rewinowi, kazała usynowić chłopaka. Żeby śladu po jego ojcu nie zostało. Ale co tam o tym gadać, to długa historia, w dwóch słowach jej się nie opowie…
— Skoro pani już zaczęła, niechże pani opowie! — ciągnąłem starą za język. — Pani syn dobrze zna Borysa Rewina?
Nie kazała się długo prosić i mówiła dalej:
— Mówię panu, że to długa historia. Kurilin, jeszcze zanim ożenił się ze mną, serdecznie przyjaźnił się z Michajłowem. Obaj byli geologami i obaj jej asystowali. To znaczy, Natalii. A Natalia, to matka Borysa. Nie wiem, jak to tam wszystko między nimi było, ale na pewno musiało coś zajść. Mój mąż nie bardzo lubił mówić na ten temat, chociaż coś niecoś pomalutku z niego wydobyłam. Wiele się nie dowiedziałam, wiem tylko jedno, że asystowali jej, asystowali, potem obaj z Michajłowem pojechali w teren, a po powrocie Kurilin już ani nosa u Natalii nie pokazał. Czy się z Michajłowem pokłócili, czy może dogadali, żeby jeden drugiemu ustąpił, dość że do Natalii chodził już teraz tylko Michajłow. Chodził długo, widać Natalia bardziej Kurilinowi sprzyjała. Nic dziwnego. Kurilin, to był okazały mężczyzna, blondyn…