Widok takiego zwierzęcia mógł podniecić każdego, nie tylko opętanego manią kolekcjonerską Kałabuszewa. Łatwo mogę sobie wyobrazić, co by poczuli badacze, gdyby spotkali się z podobnym potworem twarzą w twarz.
Odwróciłem fotografię. Na odwrocie była krótka notatka sporządzona na podstawie oficjalnego protokołu naukowego. Kamera telewizyjna przekazała zdjęcie. Na ekranie monitora kontrolnego, zainstalowanego na pokładzie statku, zaobserwowano, że otwarta paszcza nagle, gwałtownie zbliżyła się do kamery, mignął, błysnąwszy w świetle reflektora, ząb, obserwatorzy zobaczyli coś podobnego do gardzieli i nastąpiła ciemność. Lina, do której była przymocowana kamera telewizyjna, napięła się, jak gdyby to była żyłka, na końcu której znajduje się wielka ryba. Próby wyciągnięcia zdobyczy na powierzchnię nie powiodły się. Po dziesięciominutowej walce, kiedy podciągano i luzowano linę za pomocą windy, przerwała się ona i potwór, który połknął kamerę, znikł. Sądząc z rozmiarów kamery stworzenie, które tak lekko przełknęło ten „przedmiocik”, nie mogło być maleńkie.
Zoologowie nie widzieli do tej pory nic podobnego i nic podobnego nie opisano dotychczas w pracach naukowych. Rozgorzała dyskusja, do której niespodziewanie wtrącił się Kałabuszew, zobaczywszy fotografię demonstrowaną w telewizji ziemskiej. Kałabuszew „rozpoznał” w nieznanym potworze węża morskiego. Na dowód tego przytoczył kilka tysięcy pisemnych, zaprotokołowanych raportów naocznych świadków i rysunki zrobione przez artystów w dawnych wiekach.
Jeden z tych dowodów znajdował się w moich rękach, w tej samej paczce fotografii i fotokopii. Trójoki potwór z otwartą paszczą polował na wątły stateczek, uciekający pod pełnymi żaglami. Na rufie klęczał jeden z marynarzy i wznosił ręce do nieba. Tułów węża był ukryty w wodzie. Nad powierzchnię morza wystawały tylko podobne do garbów wierzchołki grubych pierścieni. Niezupełnie zgadzało się to z wersją Kałabuszewa stwierdzającą, że węże morskie wypływają na powierzchnię dopiero po śmierci, ale podobieństwo było prawie zupełne.
— Czy pan nie zasnął, kapitanie? — spytano mnie. Z ekranu patrzył na mnie uśmiechający się Agapow.
— Wszystko w porządku. Usiłuję zbudować jakąś, mniej lub więcej prawdopodobną, hipotezę. Nie mogę przecież prowadzić poszukiwań na oślep.
— Niech pan próbuje — poparł mnie Agapow — specjalnie przyleciałem z Księżyca, aby uczestniczyć w zakończeniu tej sprawy, i usłyszałem z dziesięć hipotez. Pańskie uwagi będą dla mnie szczególnie interesujące.
— Za podstawę mojej hipotezy przyjąłem skrajne przypuszczenie, że musiało się zdarzyć coś takiego, co spowodowało, iż nawet taki człowiek jak Titow na moment stracił głowę — powiedziałem. — Dowódcą statku był Titow, chociaż kierownikiem wyprawy mianowano Kałabuszewa. W przypadku gdyby Kałabuszew zażądał od Titowa wykonania jakiegoś nierozsądnego, sprzecznego z instrukcją manewru, ten, jako odpowiadający za powierzony mu statek, mógł odmówić wykonanania rozkazu. Z drugiej zaś strony — Titow, gdyby nawet zdecydował się na przedsięwzięcie czegoś wykraczającego poza ramy instrukcji, natychmiast by o tej decyzji poinformował statek patrolujący na powierzchni Oceanu, w rejonie badanego kanionu. Wniosek nasuwa się sam: Titow po prostu nie zdążył tego zrobić. Musiało zupełnie niespodziewanie wydarzyć się coś takiego, co momentalnie wyeliminowało Titowa z „gry”.
— Na przykład „Raja” wpadła na skałę podwodną, ponieważ odległościomierz ultradźwiękowy na skutek uszkodzenia „pomylił się” w ocenie odległości?
— Nie, to niemożliwe. W podobnym wypadku automaty awaryjne przekazałyby na powierzchnię sygnał SOS.
— A więc…
— Rozumując logicznie — westchnąłem — musimy dojść do wniosku, że Titow stracił możliwość działania nie na skutek jakiejś fizycznej przeszkody, a w następstwie jakiegoś czynnika psychologicznego.
— Czy nie chce pan przez to powiedzieć, że Titow mógł po prostu… oszaleć?
— Nie, Titowa mogło po prostu coś bardzo zadziwić. Mogło to trwać zaledwie ułamek sekundy i niewątpliwie za chwilę przyszedł już do siebie, ale wtedy było za późno na jakiekolwiek działanie.
— To znaczy, że natknęli się na węża morskiego?
— Musieli zobaczyć coś, co głęboko wstrząsnęło Titowem.
— I to „coś” było szybsze i pierwsze napadło na „Raję”?
— Pan zbyt upraszcza — powiedziałem. — „Raja” jest silnie zautomatyzowana. Urządzenia obronne odparłyby atak, a automat awaryjny przekazałby na powierzchnię sygnał alarmowy wraz z dokładnym raportem o wypadku. Mielibyśmy wówczas szpulkę z magnetycznym zapisem wszystkiego, co wydarzyło się na dnie morza. A my nie dysponujemy ani jednym zdjęciem.
Rozmowa utknęła na martwym punkcie.
Poprzez przezroczyste dno kabiny widziałem powierzchnię Oceanu. Wzdłuż toru, wyznaczonego przez pływające radiolatarnie, płynęły ogromne frachtowce towarowe. Wielkie statki o eleganckich, opływowych liniach posuwały się szykiem torowym, zachowując równe odstępy pomiędzy sobą, jak na defiladzie. Obraz, widziany przeze mnie, niewiele miał wspólnego z fotokopiami, które w dalszym ciągu trzymałem w ręku. Przelecieliśmy nad Wielką Drogą Transoceaniczną, łączącą porty będące końcowymi stacjami transkontynentalnej kolei żelaznej. Pociągi załadowane towarami przekraczały Ocean na pokładach statków, aby po przybyciu do portu przeznaczenia kontynuować podróż o własnych siłach.
I znowu pode mną rozpościerała się pustynia wodna. Wkraczaliśmy w obszar, przez który nie przebiegała żadna regularna linia żeglugowa.
Bezpośrednio pode mną przepłynęło stado wielorybów. Maleńkie, zwinne stateczki płynące po bokach i z tyłu stada pełniły rolę pastuchów. Stateczki mogły nurkować i płynąć pod wodą nie gorzej od swoich „podopiecznych”. Wiedziałem, że stateczki te wytwarzają w wodzie pole elektryczne, stanowiące jakby ruchomą zagrodę nie pozwalającą wielorybom na ucieczkę.
Przodem płynęły wieloryby — przewodnicy stada. Były to zmechanizowane atrapy tych ogromnych ssaków, tak idealnie wykonane, że mimo usilnego wpatrywania się, nie byłem w stanie znaleźć jakiejkolwiek różnicy pomiędzy żywymi zwierzętami i ich imitacją. Przewodzące stadu „wieloryby” spokojnie pruły wodę, posuwając się naprzód za pomocą ruchów potężnego ogona. Czasami dla zabawy wyskakiwały z wody, ukazując szerokie grzbiety, lub zanurzały się pod powierzchnię i po wypłynięciu wyrzucały wysokie fontanny rozpylonej wody. Wszystkie te ewolucje wykonywane były w sposób absolutnie naturalny. Pozostałe, na pewno żywe wieloryby, płynęły z tyłu.
Wielorybom wydawało się pewnie, że płyną w kierunku, jaki same sobie obrały. W rzeczywistości zaś przeganiano je na „pastwiska” obfitujące w plankton.
Wreszcie zobaczyłem niewielki statek zakotwiczony na środku Oceanu. Była to jednostka przeznaczona do badań hydrograficznych — „Poszukiwacz”.
— Uwaga! — powiedział Agapow.
III
Zrzucono mnie z zachowaniem wszelkich prawideł sztuki. Opadam jak nasionko wiązu. Krótkimi zakosami szybuję w powietrzu, prawie pionowo dotykam powierzchni wody i natychmiast tonę. Po upływie minuty włączam silniki. Ciało „Rai” zaczyna łagodnie falować i w tej samej chwili pojawia się rekin.