— I czym się ta sprawa skończyła? — spytałem.
— Niczym. Gdy przyszła moja kolej, zabrałam głos w obronie Michajłowa. Nieboszczyk i tak nie zmartwychwstanie, a żywy musi żyć. Zrobiłam to tylko ze względu na ich dziecko. Ostatecznie, Michajłowa ani nie uniewinniono, ani nie osądzono. Wiadomo, takie tam te koleżeńskie sądy. Nagany udzielono na piśmie i odpowiednim władzom przekazano śledztwo w tej sprawie. Jak się rozprawa skończyła, Natasza podeszła do mnie, uścisnęła mi rękę. „Dziękuję ci, mówi, Maszeńko, za dobre serce, tylko że i tak nic z tego nie będzie”. I rzeczywiście, w ciągu miesiąca rozwiodła się z Michajłowem, a w dwa miesiące później urodziła dziecko, właśnie Borysa. Przyjaźniłam się z nią wtedy serdecznie, nasi chłopcy też się przyjaźnili, całą wojnę przetrwałyśmy razem, jedna drugiej pomagała. Synowi Natalia nigdy nie wspominała o ojcu, zupełnie jakby w ogóle nie istniał.
— A co się z Michajłowem stało?
— Zginął zaraz na samym początku wojny. Natalię po wojnie jakby jakiś diabeł opętał. „Chcę, powiada, za mąż wyjść. Jeszcze mi się coś od życia należy”. O syna zupełnie nie dbała, myślała tylko o sobie. Pokłóciłyśmy się na dobre. No i wyszła wreszcie za tego Rewina, a Borys zdziczał zupełnie. Zrobił się skryty, coraz mniej się odzywał. Tylko z moim Walerkiem przyjaźnił się dalej.
— Czy wie coś o swym ojcu?
— Myśmy mu nie mówiły. Ani ona, ani ja. Chyba jednak dowiedział się wreszcie o wszystkim. Na pewno znaleźli się dobrzy ludzie, którzy mu powiedzieli. I zadręczał się widać w skrytości bardzo, ale milczał i nikomu się nie zwierzał. Nawet Walerkowi.
— Więc o co pani ma pretensję do Michajłowej? Według mnie, zupełnie normalnie zareagowała na nieludzki postępek męża.
— Że normalnie, to normalnie. Pan jest jeszcze bardzo młody, to i wielu rzeczy nie może pan zrozumieć. Kiedyś powiedziała mi: „Wiesz, Borys to przecież mój syn, a ja nie mogę kochać go jak matka. Wciąż mam przed oczami jego ojca, nie mogę zapomnieć, że to jego dziecko”. Widocznie dawała dziecku odczuć coś, czego dziecko odczuwać nie powinno. Wciąż węszyła i czyhała bez ustanku, czy Borys też jakiejś podłości nie popełni. Czyż wolno tak? Dzieci nie odpowiadają za swych ojców. Nic więc dziwnego, że Borys wyrósł na mruka i dziwaka. A to, co mu się teraz przytrafiło, to na pewno też na tle nerwowym. To są właśnie skutki…
— E, to już lekka przesada — przerwałem jej.
— Jaka tam przesada! — nie dała się zbić z tropu. — Gdyby Borys nie uważał swego ojca za przestępcę i gdyby jego matka była dla niego lepsza, nie wyrósłby na takiego dziwaka. No, dobra. Wypaplałam wszystko o całym życiu moim i nie moim. A teraz mam prośbę. Właściwie, po to tu przyszłam…
— Słucham — powiedziałem z wahaniem.
— Czy nie mógłby pan zawiadomić jakoś Rewinę o tym, co się stało z Borysem i gdzie on teraz jest? Pojechać do niej czy choćby parę słów napisać… Bądź co bądź, to przecież matka. Ja bardzo bym nie chciała z nią teraz rozmawiać. Ani nawet do niej pisać, bo zaraz mnie poniesie i gotowam znów jej nawymyślać!
Obiecałem, że napiszę i Kurilina wreszcie poszła.
Okazało się jednak, że kartki pocztowej nie miałem przy sobie, a po wyjściu z pracy zapomniałem o tym na śmierć. Miałem jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia przed urlopem. W dwa dni później wyjechałem na Krym.
Na Płaskowyżu Sobdonnoskim
Walery Kunlin
geolog
Ledwie otworzyłem oczy, oprzytomniałem od razu i dygocąc z zimna włożyłem waciak, zapinając go pod samą szyję. Na wschodzie, poprzez gęstą, niebiesko-ołowianą zasłonę mgły z trudem przedzierały się pierwsze szkarłatne pasma. Ostrożnie, by nie obudzić kolegów, wysunąłem się z namiotu, starannie zasłaniając za sobą wejście brezentową płachtą.
Miłka przywitała mnie cichym, radosnym skomleniem. Kręciła się koło moich nóg, mały kłębek białych, rudych i czarnych kudłatych łatek. Schyliłem się i pogłaskałem psa. Sprawdzałem i przypominałem sobie, czy czegoś nie zapomniałem. Ładunki ze śrutem do dubeltówki, myśliwski nóż wetknięty za cholewę, kanapki, flaszka pieprzówki, zapałki… chyba wszystko?
Zdaje się, że wszystko W takim razie w drogę.
Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie bagniska. Prawdę mówiąc cały ogromny płaskowyż sordonnoski to jedno wielkie bagnisko. Lubię moczary. Nawet nie dlatego, że jestem geologiem — torfoznawcą. Torf to tylko jeden z kaustobiolitów, bodaj najmniej ważny z eksploatowanych paliw. Nie, moczary lubię nie z powodu torfu…
Z iluż rzeczy warto w życiu zrezygnować dla samych choćby nie kończących się wędrówek po grząskim i uginającym się pod nogami gruncie! Rozchylona trzcina z szelestem zamyka się natychmiast za człowiekiem. Zupełnie jakby mówiła: nie ma dla ciebie powrotu, tutaj twój cały świat. Jest w tym coś z Kiplinga, coś egzotycznego, coś, co przywodzi na pamięć zapomniane dziecinne marzenia…
Nieprzebyty gąszcz trzcin, dwa razy wyższy od człowieka. Pod nogami chlupie błoto, nawet nie chlupie, a mlaska. Miękki grunt ugina się, ślad, jaki pozostawiam za sobą, od razu zaczyna się wypełniać mętną wodą. Już siedemnaście dni pracujemy tutaj, na tych sordonnoskich moczarach, my, czterej młodzi, pełni zapału naukowcy. Szczerze mówiąc trudna, niewdzięczna praca. Ostrożnie, powoli i starannie wybieramy trasy. Plecy trzeszczą od ciężaru teodolitowych i niwelacyjnych trójnogów, od stalowych drągów mierniczych. W marszu lubię mieć wolne ręce. Ale nie zawsze jest to możliwe. Często trzeba coś nieść, na przykład skrzynkę z narzędziami lub coś innego.
Wszystko to jednak drobiazg wobec komarów. Są nieustraszone, nic sobie z tego nie robią, że odganiamy ich rękami. To zwarte chmury swędzącego gazu, którego każda poszczególna cząsteczka brzęczy przenikliwie cienko, doprowadzając człowieka do szału. Może zresztą przesadzam. Komary można ostatecznie znieść. Ale na biwakach nawiedzają mnie czasem takie ponure myśli. Namiot rozbijamy wśród bagien, wprost na błocie. Pośpiesznie rozpalamy ognisko i bez przerwy dokładamy wciąż nowe porcje suchej trzciny i bagna. Dziwna roślina to bagno. Jak silnie pachnie! Gdy zobaczyłem je po raz pierwszy, nie wierzyłem, że niepozorne białawe kwiatuszki mogą wydawać taki silny, cierpki zapach. Zwłaszcza gdy przygrzewa słońce. Czasem wydaje mi się, że właśnie po to wybieram się co roku latem na moczary, by znów odetchnąć wonią tych kwiatków. Ale oczywiście nie tylko po to. Zapach bagna odurza, czasem aż głowa od niego boli. Na moczary zaś przyjeżdżam, bo to mój zawód, który zresztą dość lubię, może właśnie dlatego, że skazuje mnie nieraz na wielkie udręki.
Palące się bagno pachnie zupełnie inaczej. Wydziela biały gryzący dym, od którego oczy natychmiast zaczynają łzawić. Ale innej rady nie ma. Albo trzeba dusić się tym odurzającym, gryzącym dymem, albo zgodzić się, by człowieka pożarły komary, które nie boją się ani kremu „Tajga”, ani kolońskiej wody „Gwoździk”. Ognisko to wielkie błogosławieństwo. A poza tym jest sygnałem dla samolotów. Lotnicy tak już się wprawili, że zasobniki zrzucają nam niemal wprost do rąk. W zasobnikach dostarczają nam żywność, listy, gazety, czasem ktoś przyśle paczkę ze słodyczami. Przyjemnie jest poczytać sobie przy blasku ogniska „Izwiestia” i dowiedzieć się, co ostatnio pokazywano w moskiewskiej telewizji. Gdy nad moczarami ścielą się mgły, gdy robi się wilgotno i przenikliwie zimno, wsuwamy się do namiotu i pakujemy się do śpiworów. Zasypiamy od razu, nie zważając na brzęczenie komarów. Te, którym nie udało się dostać do..namiotu, czekają na nas na zewnątrz. Gęsto obsiadają ‘ brezent i pierwsze blaski wschodzącego słońca przechodzą przez nie jak poprzez rudoszary filtr.