Trochę za dużo rozgadałem się o tych komarach, ale wszyscy mówimy tu o nich bez przerwy. I teraz też, gdy wstałem o świcie, nieprzeliczone zastępy tej skrzydlatej armii już formowały nad głową pospolite ruszenie.
Do jeziora o dziwnej nazwie Worota jest mniej więcej godzina drogi. Nasłuchałem się o tym jeziorze wiele dobrego i złego. Podobno jest to najlepsze na świecie miejsce do polowania na kaczki. Najzupełniej wystarczający powód, by wybrać się nad jezioro, zwłaszcza że jeszcze nigdy nad nim nie byłem. Miałem mapę i kompas, więc byłem pewny, że trafię równie łatwo i szybko jak w Moskwie ze swego mieszkania na Dworzec Kijowski.
Z wolna sitowie zaczyna rzednąć. Przede mną coraz częściej otwierają się polany porosłe turzycą, srebrzystobiałą wełnianką i żurawiną.
Jak wciąż jeszcze mało znamy nasz kraj! W dzieciństwie marzyłem o dziewiczych puszczach Amazonki. Nie mogłem się nadziwić, że gdzieś w Para czy Mato Grosso połowa kraju jest jeszcze nie zbadana. I nawet do głowy mi nie przychodziło, że w naszym własnym kraju także istnieją „białe plamy”. I właśnie teraz już osiemnasty dzień chodzę po takiej białej plamie.
Płaskowyż sordonnoski to olbrzymia, bezludna, górzysta okolica o bardzo surowym klimacie. Zresztą okolica to nie jest odpowiednie słowo. Sordonnoch to kraj, wcale nie mniejszy od Belgii, który leży na Wyżynie Ojmiakońskiej, niezbyt już daleko od bieguna zimna. Nie było jeszcze na tych terenach żadnej wy-prawy naukowej zoologów czy botaników. A mieliby tu co robić. Bardzo mało znam się na geobotanice, ale jednak zdaję sobie sprawę, że sordonnoskie fitocenozy mogą niejedną dotychczasową teorię o florze polodowej wywrócić do góry nogami.
Ciekawa rzecz! Nawet nieco zabawna: gdy tylko od spraw codziennych przechodzę do naukowych, od razu zaczynam mówić specjalistycznym, „naukowym” językiem. Ale to jest mimowolne, odruchowe. Nie o to zresztą chodzi. Najważniejsze, że wielu, bardzo wielu kolegów zamiast wypisywać wyssane z palca dysertacje mogłoby dokonać tu prawdziwych odkryć.
Chociażby tylko te purpurowe kobierce, cóż to za temat! Często spotykamy w tych stronach ogromne połacie porośnięte czerwonym mchem o długich łodygach. Roman Orżanski, nasz geodeta, uważa, że są to mchy torfowe z trzeciorzędu. Wymyślił nawet dla nich nazwę: sphangum relictum. Trudno mi wypowiadać się w tej sprawie, ale nigdzie indziej na Syberii takiego mchu nie widziałem. Gdy zaczynam wyliczać zagadki płaskowyżu, zupełnie przestaję panować nad sobą. Przecież to olbrzymi naturalny rezerwat, na którego przyrodę człowiek nie wpłynął jeszcze w najmniejszym stopniu. Powinna przyjechać tutaj duża ekspedycja w pełnym składzie naukowców… To aż oburzające! Nikt się tym nie interesuje, tylko od czasu do czasu Zaglądają tu myśliwi czy któryś z geologów. Ale na-wet oni zebrali bezcenny materiał. Jakąż zdobyczą jest bodaj owa rybka, którą geolog Twiordochlebow złowił w jednym z tutejszych jezior! Przedziwna rybka o mięsie pomarańczowego koloru…
Nie wytrzymałem i napisałem dokładne sprawozdanie do dyrektora naszego instytutu. Przesłał je do Prezydium Akademii Nauk. Zdaje się, że nie pozostało to bez echa i na przyszły rok zaplanowano ekspedycję. W każdym razie wczoraj zrzucono nam na spadochronach dwa skafandry płetwonurków i kompresor z benzynowym motorkiem dla dokonania wstępnych badań jezior, których jest tu mnóstwo.
Przypuszcza się na ogół, że w trzeciorzędzie cała ta niezmierzona okolica była nizinna i stopniowo obniżała się coraz bardziej w kierunku wschodnim, ku brzegom ochockim. Procesy tektoniczne wypiętrzyły niziny na wysokość kilometra ponad poziom morza, rzeki zmieniły koryta, a nawet kierunek. Sordonnoch oderwał się od Morza Ochockiego. Zatamowane zwałami skalnymi, rzeki z wolna przemieniły się w cały system połączonych ze sobą jezior.
Miłka żwawo przeskakiwała z kępy na kępę. Poweselała od razu, gdy tylko skończyła się trzcinowa dżungla. Ja również pewniej poczułem się na otwartej przestrzeni. Wokół były tylko kępy turzycy i polany czerwonego mchu.
Szedłem już z półtorej godziny, a jeziora wciąż jeszcze widać nie było. Byłem jednak przekonany, że idę we właściwym kierunku i śmiało szedłem dalej. Gdy wreszcie na widnokręgu zalśniła rtęciowym;,blaskiem gładka tafla wody, słońce było już wysoko. Odbijało się w każdej kropli rosy, a każda czerwona Jagódka żurawiny czy łochyni błyszczała jak polakierowana. Nawet maleńka drapieżna rosiczka wyciągała ‘ku słońcu swe krzepkie listeczki, najeżone czerwonymi szpileczkami. Słońce oślepiało, ale grzało słabo. Wcale nie było cieplej, choć wyraźnie czuło się zapach rozgrzanych kwiatów bagna i podbiału.
Jezioro, które niedawno mignęło z daleka, znów znikło mi z oczu. Wszędzie dokoła widać było tylko zielone turzyce, czerwone mchy i na wpół ugrzęzłe w błocie ogromne głazy — pozostałość polodowcowa.
Nagle niespodziewanie blisko rozwarło się przede mną jezioro. Stanąłem nad urwiskiem porośniętym jaskrami i orlikami. W dole, ze dwadzieścia metrów pode mną, stalowym chłodnym blaskiem mieniła się woda. Nie wyglądała zachęcająco, zdawała się złowieszcza. Wiatru prawie nie było. Powierzchnia jeziora była gładka, tylko ostra, niby blaszana turzyca drżała leciutko. Miłka z radosnym skomleniem pognała w dół, ku wodzie. Beztrosko szedłem za nią. Pobiegła prosto ku zarośniętej sitowiem i strzałką zatoczce. Miłka czuje kaczki z daleka. Szybko więc załadowałem dubeltówkę i pobiegłem za psem.
Nie zdążyłem jeszcze przebiec nawet stu metrów, gdy Miłka zatrzymała się nagle jak wryta. Powiewające jak szmatki na wietrze uszy postawiła sztorcem, zjeżyła krótką sierść. Z pyskiem zwróconym w stronę jeziora pies przywarł do samej ziemi. Gdy podszedłem, nabrała nieco odwagi i zaczęła ujadać złowrogo i zajadle. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej coś podobnego. Rozejrzałem się zdziwiony. Nad zalewem, spłoszone szczekaniem psa, poderwały się w powietrze dwa kaczory. Chwyciłem strzelbę, ale Miłka złapała mnie zębami za nogawkę spodni i pociągnęła ku wodzie. Opuściłem dubeltówkę i złajałem sukę. Z miną winowajcy pomerdała ogonem, ale nogawki z zębów nie wypuściła. Spojrzałem na jezioro. W odległości mniej więcej trzystu metrów od brzegu coś wielkiego połyskiwało w słońcu. W pierwszej chwili myślałem, że to pływa jakaś pusta beczka po benzynie. Ale skąd by się tutaj wzięła?
Gdy przyjrzałem się lepiej, przekonałem się, że jest to coś żywego. Zawróciłem i co tchu wybiegłem z powrotem na urwisko. Miłka, wyjąc przejmująco, pędziła za mną. Na górze mniej raził słoneczny blask, widać było lepiej. Nieznane zwierzę szybko płynęło do brzegu w moim kierunku. Można już było rozpoznać wystające z wody części. Ciemnoszare potężne cielsko musiało mieć chyba z dziesięć metrów długości, a jego przednia część (trudno mi nazywać to głową, niczego bowiem dokładnie widać nie było) miała ze dwa metry. Oczy były rozstawione szeroko, po obu stronach zaś tej głowy widać było dwie jasne plamy. Grzbiet stwora zakończony był ogromną płetwą. Taką, czy też bardzo podobną płetwę widziałem u ryby miecznika na ilustracji w książce Brehma. Dziwo to płynęło jak żaba, głowa to się pojawiała, to znikała. Kilkadziesiąt metrów od brzegu zwierzę zatrzymało się, zaczęło energicznie pluskać w wodzie, wzbijając fontanny bryzgów, wreszcie zanurzyło się zupełnie.