Miłka, która już się tymczasem uspokoiła, teraz znów zbiegła na dół, nad samą wodę i zaczęła obszczekiwać rozchodzące się po niej kręgi. Ja również, jakbym zbudził się z uśpienia, pobiegłem wzdłuż brzegu. Wystrzeliłem nawet, nie wiadomo po co, z obu luf w wodę. Strzały głucho rozległy się w powietrzu, a śrut musnął stalowoszarą powierzchnię jeziora.
Dziwny stwór już się nie ukazał więcej. Zupełnie mi się odechciało polować na kaczki. Zawołałem Milkę, uciszyłem ją i przysiadłem na dużym szarym kamieniu, by jakoś zebrać myśli i zastanowić się nad tym, co widziałem. Nie byłem wcale głodny, ale jakoś machinalnie rozwinąłem z celofanu kanapki i zacząłem jeść. I nagle znieruchomiałem z nadgryzionym kawałkiem w ręku i otwartymi ustami. Przypomniało mi się!
Dwa lata temu, pewnej śnieżnej, bardzo mroźnej nocy przyjechałem na motorze do Ostroża, małej myśliwskiej osady. Muszę jeszcze dodać, że Ostroże, najbliższe ludzkie osiedle od jeziora Worota, leży przecież od niego nie mniej niż ze sto dwadzieścia kilometrów.
Zatrzymałem się u Froła Timofiejewicza Makarowa. Przyjaźniliśmy się z nim już dawno. Zresztą, każdy geolog naszego Instytutu, nawet nie znając jeszcze osobiście Makarowa, był już z góry jego przyjacielem. Przed dwudziestoma laty Froł Timofiejewicz był przewodnikiem ekspedycji hydrogeologów. Prowadził ich do Łabynkyru, największego z tutejszych jezior. Od tamtej pory Makarow zawsze rad był przysłużyć się „nauce”. Tak właśnie tytułował każdego z nas: „nauka”.
Dom Makarowa zbudowany był z solidnych cedrowych bali, pociemniałych ze starości i od wilgoci. Gospodarstwo miał prymitywne, tak samo jak i reszta jego sąsiadów. Wszyscy tutaj zajmowali się przede wszystkim myślistwem i rybołówstwem.
Wszedłem do sieni cały zaśnieżony, w obłokach pary. Otrzepywałem miotełką walonki, a tymczasem Makarow pobrzękiwał w izbie naczyniami. Widocznie nakrywał do stołu.
— Ano, witaj, witaj nauko — odparł na moje powitanie, przyglądając mi się bystro oczami kłującymi jak sobole ślepki.
— Przywiozłem wam coś, Frole Timofiejewiczu — powiedziałem, sięgając do plecaka. Każdy z nas zawsze przywoził Makarowowi jakiś prezent z Moskwy. Wszystkie one pochodziły przeważnie ze sklepu „Myślistwo i Rybołówstwo” na Kuznieckim.
— Mamy czas. Najpierw niech zje, odpocznie. Potem sobie pogadamy. A podarek nie ucieknie.
Duszkiem wypiłem szklankę wódki, którą Froł Timofiejewicz nalał z nie napoczętej jeszcze ćwiartki.
— U-ch, jaka dobra!
— No, no, właśnie. A teraz niech spróbuje mrożonej żurawiny. Zaraz będzie mięso i kartofle. Garnczek już w piecu… Nie obabił się jeszcze?
— Nie, Timofiejewiczu, nie ożeniłem się.
Za oknem była wichura, śnieg walił na dach, a mnie tak rozebrało ciepło i uczucie sytości, że z trudem unosiłem powieki. Tej nocy nie pogadaliśmy już sobie z Makarowem. Od razu po tej późnej kolacji stary posłał mi na podłodze przy piecu niedźwiedzią skórę, na której położyłem się z rozkoszą, zwinąłem się w kłębek i usnąłem.
Gdy się zbudziłem, błękit nieba słabo prześwitywał przez zamarznięte szybki. W izbie panował ów miękki, nie dający się określić półmrok, tak charakterystyczny dla krótkich i mroźnych zimowych dni.
Stary energicznie i zwinnie krzątał się już koło śniadania.
Spostrzegł, że nie śpię, i machnął ręką:
— Nie wstawać, nie wstawać! Zmęczył się wczoraj przecież.
A po krótkiej chwili zapytał:
— Po co przyjechał?
Wówczas, przed dwoma laty, dopiero zabieraliśmy się do wstępnych badań sordonnoskich moczarów. Do noszenia tyczek na trasie, do kopania dołów potrzebni byli nam ludzie. Liczyłem, że właśnie Makarow pomoże mi zorganizować sezonowych robotników na lato. Należało umówić się z nimi już teraz, żebyśmy potem mogli od razu zacząć pracę pełną parą. Powiedziałem Frołowi Timofiejewiczowi o tym wszystkim.
— Nie takie to proste, nauko. Ludzie się teraz po-rozłazili — jedni na tajgę, inni na błota, nie ma z kim się umawiać. Teraz przecież najlepsza pora na zwierzynę. Ale w ogóle, to dlaczego nie, zrobi się. Do lata daleko, ludzi ci się naschodzi. Czemu by nie pójść? Sam chętnie pójdę. Wy przecież też będziecie chcieli czasem rybki połowić. U nas latem kto żyw ryby łapie. Jezior tu nie brak. Głębokie jeziora, czyste. A skąd byście chcieli zaczynać te wasze pomiary?
Wyjąłem mapę i pokazałem staremu rejon pomiędzy jeziorami Łabynkyr i Worota.
— Aha — powiedział i umilkł. — Niedobre miejsce wybrałeś, nauko.
— Dlaczego niedobre? — zdziwiłem się. — W lecie obmierzymy i naniesiemy na mapę. Na drugi rok pójdziemy wytyczonymi trasami i przeprowadzimy próbne wiercenia. Jeśli wyniki analiz i prób będą pomyślne, to na trzecie lato wytyczymy sieć melioracji. Popatrzcie tylko…
Pokazałem mu zaznaczone na mapie wysokości i poziomy wód gruntowych.
— Tu jest spadek i tu jest spadek. Przeprowadzimy więc dwa główne kanały. Od zachodu woda będzie spływać do Łabynkyru, od południowego wschodu do Jeziora Tomyskiego i Worot.
— Nie o to idzie, nauko.
— A o co?
— Niedobre są tamte miejsca. W szczególności Worota. Diabeł mieszka w tym jeziorze, ot co.
— I wy naprawdę w to wierzycie? — zdziwiłem się. — Po tylu latach współpracy z uczonymi?
Stary zasępił się.
— Nie trzeba się śmiać młody człowieku. Nie ma nic do śmiechu. Wiem, co mówię. To właśnie w Worotach żyje. Nasi diabłem to zwą. A jakie ono jest, tego nikt nie wie. Pamiętam, ojciec mi jeszcze opowiadał, jak to goniło jego tratwę. Całe ciemnoszare, jak grzbiet lisa, skrzela ma z czerwoną błoną, a paszczę wielgachną—wielgachną. Sam też to widziałem. Jak prowadziłem Aleksandra Maksymowicza Dymowa do „Worot, to się nam właśnie zdarzył wypadek. Zachciało się Aleksandrowi Maksymowiczowi gęsi pieczonej w glinie. Bardzo lubił tę potrawę. Ano, przyrzekłem mu i wybraliśmy się na polowanie. Gwizdnąłem na swego pieska i poszliśmy nad jezioro… Przepłoszył piesek parkę jak należy, a ja z obu rurek wygarnąłem do ptaków w locie. Oba ptaki jak dwa kamyki w wodę spadły. Piesek skoczył po nie. Najpierw jedną gąskę w zęby i do brzegu płynie. Ale nie dopłynęła psina. Zachlapała nagle i znikła pod wodą. Wszyscy mówili, że to ten diabeł ją wciągnął. A zeszłego roku psa mego szwagra, Łuki, też ten diabeł złapał. Taka to sprawa…
Nie powiem, żebym wtedy staruszkowi wcale nie wierzył. Dobrze wiem, że Makarow niczego nie zmyśla. Po prostu uważałem, że troszeczkę, odrobinkę, może nawet nieświadomie, przesadza. Myślałem nawet wtedy, że kto wie, czy nie pływa w sordonnoskich jeziorach jakaś wielka drapieżna ryba, którą warto by się zainteresować.
Potem zapomniałem o tym wszystkim i dopiero teraz przypomniało mi się znowu. Wygląda na to, że przed chwilą widziałem na własne oczy tego sordonnoskiego diabła.
Gdy po powrocie do namiotu opowiedziałem, co mi się wydarzyło, wywołało to prawdziwą sensację. Roman natychmiast zaproponował włożyć aparaty płetwonurków i zbadać dno jeziora.
— Dobrze ci mówić: zbadać — zaprotestowałem. — Jezioro ma z dziesięć—dwanaście kilometrów długości, a w niektórych miejscach głębokie jest na osiemdziesiąt metrów.
Roman od razu przycichł i zmarkotniał. Trzeci uczestnik naszej wyprawy, tak samo gruby jak Roman, tylko bardziej flegmatyczny i roztargniony, Borys Rewin, z zakłopotaniem zaczął mrugać powiekami o zupełnie białych rzęsach i, zmrużywszy swe krótkowzroczne oczy, spytał: