— Dobrze sobie przypomnij, jakie to było: czy to olbrzymia ryba, czy raczej płaz?
— Skądże ja mogę wiedzieć, mój kochany? Zdaje mi się, że raczej płaz.
— Ale jaki płaz?
— Czego ty ode mnie chcesz? Sto razy powtarzam w kółko, że dokładnie nie widziałem!
— Nie zawracaj mu głowy, Borysie! — ujął się za Roman. — Mówił przecież już, że nie wie. Skąd licha może się znać na tych gadach i amfibiach?
Ale dla Borysa nie miało to żadnego znaczenia, kiedyś, w szkole, z powodu okrągłej głowy i grubych, nieco obwisłych policzków, przezwano go Buldogiem. Zresztą, podobieństwo było nie tylko zewnętrzne. Nigdy dotąd nie spotkałem człowieka bardziej upartego zawziętego. Wszystko chwytał jak buldog zębami. Jeszcze jako student na uniwerku wbił sobie do głowy szaloną teorię i ani rusz nie można było mu jej wyperswadować. Za wszelką cenę pragnął na własne — oczy zobaczyć coś z przeszłości Ziemi. Dziewiczy las drzewiastych paproci, mętne kredowe błoto, żywego jaszczura, owady z dewonu. Poszczególne kości czy nawet całe szkielety nie wystarczały mu, lekceważył odciski na skałach osadowych czy kawałkach węgla. Wszystko chciał zobaczyć takie, jak było ongiś. Myślę, że wszystkiemu winien jest „Cień przeszłości”, fantastyczne opowiadanie Jefremowa. Borys doskonale rozumiał, że wspaniałego pomysłu pisarza w żaden sposób nie da się urzeczywistnić, ale nic nie mógł na to poradzić. Zazdrość gryzła go i toczyła, nie dawała mu spokoju. Zazdrościł bohaterom opowiadania! Zazdrościł i marzył.
Aż w końcu wymyślił. Uparcie, jak buldog, gdy w coś wpije się zębami, uczepił się swej idei. Zaczął zbierać bursztyny. Chodziło mu o owady, które niegdyś ugrzęzły w lepkiej żywicy. Żywica skamieniała na dnie morza i zamieniła się w bursztyn. Tak więc Borys stał się zbieraczem bursztynów. Nawet na urlop wyjechał na wybrzeże ryskie i tam niezmordowanie wyszukiwał bursztyny, wyrzucone przez fale przypływu. Chodził też po wszystkich sklepach jubilerskich. Pieniędzy nie miał wiele i kupić tam nic nie mógł. Całe godziny sterczał tylko przed wystawami, wpatrując się w eleganckie ustniki i wszelkie inne wyroby z bursztynu.
— Jeśli chcesz podobać się Borysowi — mówili koledzy dziewczętom — to na spotkanie z nim wkładaj bursztynowe korale. Nie odstąpi cię na krok i z całą pewnością do samego domu odprowadzi.
Ale zaledwie w jednej na tysiąc żółtych i miodowo — czerwonych bryłek żywicy sprzed tysięcy lat znajdował to, czego szukał: owada z niepopsutymi oczami. Wtedy Buldog niezwykle ostrożnie wydłubywał drogocenną zdobycz i umieszczał ją pod mikroskopem. W purpurze owadzich oczu usiłował dojrzeć odbicie owego dawnego świata, na który one kiedyś patrzyły. Chciał zobaczyć przeszłość oczami trupów. Oczywiście, nie osiągał nic, co by prowadziło do czegoś istotnego. Jednak pewnego razu Borys uzyskał mikrozdjęcie jakiejś siatki, a w każdej jej komórce widać było to samo paprociowe drzewo. Oto wszystko, co na wieki utrwaliło się w mozaikowych oczach jakiejś pradawnej muchy. Według mnie Borys na próżno marnował czas. Wątpię, czy z tej jego pasji mogłoby coś wyniknąć. Wspominam zaś o niej raczej tylko dlatego, by dać pojęcie o charakterze Borysa.
I właśnie z tym uporem buldoga przyczepił się do mnie, gdy dowiedział się, że jadę na niedostępne moczary sordonnoskie. Jego plan jak zwykle był całkiem prosty, nieskomplikowany i obliczony na szczęśliwy przypadek… Nie wiadomo dlaczego Buldog uważa, że szczęśliwy przypadek to coś, co samo przez się jest zrozumiałe.
— Słuchaj — mówił mi — skoro na sordonnoskim płaskowyżu zachowały się do naszych czasów jakieś resztki dawnej flory, wiesz, mam na myśli czerwony mech, to mamy podstawę spodziewać się ciekawych, zupełnie oszołamiających odkryć. Chyba się z tym zgodzisz, prawda?
— Przypuśćmy — odpowiadałem niechętnie. — I co dalej?
— Jedziesz tam, jesteś kierownikiem wyprawy, a ja jestem paleontologiem, więc koniecznie powinieneś zabrać mnie ze sobą. Wszystko, co będziecie chcieli, mogę robić razem z wami. Umiem nawet całkiem nieźle gotować.
Nie było sensu odmawiać. A teraz wydaje mi się chwilami, że Borys przeczuł spotkanie z sordonnoskim diabłem. Po nim można się wszystkiego spodziewać!
Taki to już człowiek. Tak uparty i prostolinijny, że jego sukcesy przypisać można raczej znużeniu przyrody, której wreszcie od czasu do czasu uprzykrzy się ten upór Buldoga. To, czego nie można chwycić ręką, chwyta zębami.
Może jednak dosyć już o Buldogu. Budzi we mnie szacunek, ale jednocześnie irytuje mnie. Dlatego właśnie, skoro raz o nim wspomniałem, rozpisałem się tak bez końca. Wprost trudno sobie wyobrazić, jak się nam znudziło natrętne dopytywanie Borysa o tego diabła! Chciałby wyrwać ze mnie niby kleszczami to, czego ja sam nie wiem. I, kto wie, może mu się to udaje… Tak, wszystkiego można się po nim spodziewać!
Czwartego uczestnika wyprawy również mi narzucono. Może nawet nie tyle narzucono, co, jak by tu powiedzieć… Borysa sam zabrałem (spróbowałbym go nie zabrać!), a o zabranie biochemika, Artura Położencowa, prosił mój bezpośredni szef, więc też nie mogłem przecież odmówić!
Niezmiernie byłem zaskoczony, gdy pierwszy raz zobaczyłem tego Położencowa. Małego wzrostu i taki jakiś dziwny. Ma trzydzieści dwa lata, już jest profesorem, a zachowuje się jak sztubak, który naczytał się powieści przygodowych; zamiast wypocząć sobie gdzieś w górach czy nad morzem przyczepił się do naszej wyprawy na moczary. Na co mu to? Powiedziałem wtedy prosto z mostu:
— Czy zdaje pan sobie sprawę, panie profesorze, że będzie pan musiał robić wszystko to samo, co każdy z nas, proste codzienne prace, nie mające nic wspólnego z pana kwalifikacjami? Ludzi mam niewiele.
— Wiem — odparł z uśmiechem — to tylko na zdrowie mi wyjdzie.
— Jeżeli pan profesor tak uważa… Ale musiałem pana uprzedzić. Podobno Położencow wyjechał po to, by zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Nie wiem, jak to tam jest. Trudno mi coś stanowczo twierdzić na ten temat. Nie [wyróżnia się niczym specjalnym od innych członków [wyprawy, robi to co i my. Jest wesoły, wysportowany, lubi polować i prawdopodobnie nie zostawiłby kolegi w biedzie. Jest tylko jakby nieco skryty. Ale to nikomu nie przeszkadza. Z pewnym niedowierzaniem wysłuchał mego opowiadania o diable z jeziora. Było mi trochę głupio. Nie lubię ludzi, którzy przybierają takie miny, jakby już nic ich nie dziwiło. Jest w tym jakaś poza, coś z kowbojskich filmów.
Tacy są moi trzej towarzysze, którym przed chwilą opowiedziałem o spotkaniu z diabłem.
Był już wieczór i zrobiło się chłodno, wcześnie więc schroniliśmy się do namiotu. Długo jeszcze rozmawialiśmy o tajemniczym gadzie, snuliśmy różne plany, ale nic mądrego nie wymyśliliśmy. Roman usnął pierwszy, potem równomiernie zaczął posapywać Położencow. Mnie także z wolna zaczęły kleić się oczy. Zasypiając słyszałem jeszcze, jak Borys cmoka językiem. Jeśli mu coś utkwi w głowie, całą noc nie zmruży oka, tylko będzie tak cmokał i cmokał.
Artur Wikientiewicz Położencow
profesor biochemii
Właściwie nie braliśmy w ogóle pod uwagę możliwości, że Kurilin zechce nurkować w jeziorze. Ani razu wprawdzie nie powiedział, że nie ma zamiaru, ale było oczywiste, że na dwa aparaty do nurkowania jest aż trzech amatorów. Wcale nie posądzam Kurilina o tchórzostwo. Tchórz zaraz na drugi dzień uciekłby z tych moczarów. Po prostu, jak na swój wiek, jest on za bardzo ostrożny. Zresztą, co tu dużo gadać, był kierownikiem ekspedycji i właściwie nawet nie powinien nurkować. Roman natomiast chwycił cały rynsztunek płetwonurka i oświadczył, że odda go tylko wraz z życiem. A Borys Rewin powtarzał uparcie w kółko: