Выбрать главу

— Jestem paleontologiem, chyba sami przyznacie, że powinienem zobaczyć na własne oczy tego potwora.

— Powiedz jeszcze, że jesteś jego rodzonym ojcem! — drażnił się z nim Roman.

Zaczęli się kłócić i przygadywali sobie złośliwie. A im bardziej stanowczo i uparcie Borys twierdził, że ma niezaprzeczone prawo, tym bardziej denerwował się i zaperzał Roman. W końcu Walery i ja musieliśmy się wtrącić. Spokojnie wytłumaczyliśmy Borysowi, że może nam popsuć całą akcję, ponieważ jeszcze nigdy nie miał do czynienia z takimi aparatami, a w dodatku nie umie przecież pływać.

Najzupełniej niespodziewanie dał sobie wytłumaczyć i przyznał nam rację. Z tego by wynikało, że rzeczywistości wcale nie jest taki uparty, jak sądziliśmy. Logiczna argumentacja trafia mu do przekonania. Ten dziwny chłopak coraz bardziej mnie zaciekawia.

Wobec tego tylko ja i Roman wchodziliśmy w rachubę. Mieliśmy złożyć wizytę nieznanemu potworowi. Wyprawa wcale nie była taka bezpieczna. Nie posiadaliśmy niestety odpowiedniej broni i trzeba było coś naprędce zaimprowizować. Ześrubowaliśmy po dwie żerdzie wiertnicze, a na ich końcu umocowaliśmy drutem myśliwskie noże. Powstało w ten sposób coś w rodzaju dwóch dzid czy oszczepów, którymi można było jakoś się bronić w razie potrzeby.

Pierwsze zanurzenie rozczarowało nas, choć widoczność wody była doskonała. Taka widoczność nawet w morzu rzadko się zdarza. Najdrobniejsze szczegóły widać było dokładnie. W gąszczu sitowia i tataraku roiły się pokraczne poczwarki ważek. Żywy jak kropelka rtęci, pajączek topik prządł swój podwodny dzwon. Zwinne śmigi krzątały się dokoła i ostrożnie chwytały malusieńkie kawałeczki wodorostów.

Płynąłem powoli, rozsuwając ramionami śliskie sitowie. Jego żółtozielone szyszeczki kwiatostanów całe pokryte były ślimaczkami. Przede mną płynął jakiś ciemny stwór. To był Roman, który w kostiumie płetwonurka wydawał się w wodzie olbrzymem.

Dno obniżało się stopniowo. Mniej więcej co dwadzieścia metrów nurkowaliśmy w głąb. Ale wciąż na próżno. Tajemniczego płaza nigdzie nie udało się nam dostrzec.

Mimo skafandra, swetrów i wełnianej bielizny zaczęliśmy marznąć i zawróciliśmy do brzegu. Zbadaliśmy zaledwie jedną setną jeziora i nic dziwnego, że wracaliśmy teraz z pustymi rękami. A tyle obiecywaliśmy sobie po tym nurkowaniu! Do rozpaczy nie było jeszcze powodu, ale ogarnęło nas zwątpienie. Ja jeszcze starałem się jakoś nadrabiać miną, ale Roman, z łoskotem przedzierając się przez turzycę, miał ponury wyraz twarzy i z niezadowoleniem wydymał wargi. Biedne, obrażone dziecko! W gruncie rzeczy jest właśnie dzieckiem. Cóż, jestem przecież o dziesięć lat starszy od niego. To dużo, a równocześnie niewiele, gdy człowiek jest zakochany! Jeśli opuści cię kobieta, jeśli chce odejść na zawsze, to czy się ma dwadzieścia czy trzydzieści lat, cierpi się jednakowo. Jak gdyby słońce uchodziło za chmury, na zawsze. I nigdy już człowiek tak kochać nie będzie. Cóż, nic w naszym życiu nie jest proste… Gdy ma się lat dwadzieścia, nie wie się jeszcze o tym, ale gdy się ma trzydzieści, to już się rozumie, ze… niczego w życiu przewidzieć nie można. Tylko że świadomość tego niewiele pomaga. Serce rzadko kiedy słucha rozsądku. Chyba nigdy.

Tak więc nie zobaczyliśmy wtedy sordonnoskiego diabła!

Tego samego jeszcze wieczora Walery rozpostarł na ziemi ogromny arkusz kalki kreślarskiej, na którym, wśród niezliczonych warstwie i ciągów teodolitowych, trudem rozpoznałem kontury jeziora Worota.

Będziemy musieli podzielić jezioro na kwadraty — powiedział Walery, biorąc do ręki suwak logarytmiczny. — Inaczej w żaden sposób nie damy rady.

— A ryba pewnie jest przywiązana — z przekąsem powiedział Roman, który sordonnoskiego diabła uparcie nazywa rybą. — Siedzi sobie w jednym z kwadratów i czeka, aż przeszukamy inne. Przecież to nie martwy przedmiot, lecz żywe stworzenie! Zabawni jesteście, doprawdy…

Na plan padała blednąca plama światła. Bateryjka kieszonkowej latarki wyczerpywała się, drucik w żarówce poczerwieniał.

Roman miał do pewnego stopnia rację. Nie było sensu dzielić jeziora na kwadraty. Ale była druga strona medalu. Nie wie się o niej jeszcze, gdy się ma dwadzieścia dwa lata…

— Nie macie racji, kolego — powiedziałem do niego: — Podzielenie jeziora na kwadraty konieczne jest dla naszej własnej dyscypliny. Tak jest wygodniej. Bo jeśli będziemy szukać bez żadnego porządku i planu, to wkrótce rozczarujemy się i zniechęcimy do wszelkich poszukiwań. Jasne?

Roman kiwnął głową.

— To tak, jakbyśmy sami siebie oszukiwali — ciągnąłem dalej. — Ale kłamstwo, jeśli potrzebne, jest dobre. Czasem, na przykład, człowiek zmęczy się długim marszem. Zdaje mu się, że już ani kroku zrobić nie może. Wtedy powiada sobie: „Jeszcze tysiąc kroków i odpocznę”. A ma przed sobą wiele razy po tysiąc kroków. Idzie więc ten pierwszy tysiąc, ale nie siada, tylko znów mówi sobie: „No, jeszcze choć z pięćset…” Taki człowiek zawsze dociera do celu.

Sam nie wiem dlaczego, zmieszałem się nagle i obejrzałem za siebie. Borys z napięciem wpatrywał się we mnie wytrzeszczonymi oczami. Gdy spostrzegł, że poczułem na sobie jego wzrok, uśmiechnął się cicho i nieśmiało. Jakiż niezwykły jest jego uśmiech!

Głucho zadudniły krople po brezencie namiotu. W ciasnym wnętrzu, słabo rozjaśnionym mętnopomarańczowym światłem latarki, było ciepło i przytulnie. Deszcz przybierał na sile. Zaszyliśmy się w nasze śpiwory i leżąc gwarzyliśmy sobie. Roman opowiadał kawały. Opowiada seriami, według tematu. Wiele z nich znam jeszcze ze studenckich czasów.

Zasnąłem jakoś niepostrzeżenie w trakcie serii na temat lekarzy.

Gdy rankiem wyszliśmy z namiotu, śladu nie było po wczorajszej niepogodzie. Niebo głębokie i czyste, wokoło wszystko lśniło, mieniło się, skąpane rosą i chłodem. Błotne trawy wydzielały gorzkawą i cierpką woń ziołowego naparu. Na krawędzi namiotu krople deszczu wyglądały jak rozsypane ametysty, szmaragdy, akwamaryny i topazy, a długie palce słonecznych promieni zgarniały je bez żalu.

Umyliśmy się i zjedli pośpiesznie śniadanie, załadowaliśmy na ramiona aparaty do nurkowania i ruszyliśmy ku jezioru. Walery i Borys wzięli teodolit, wiertło i już o świcie poszli na ołonieckie bagna. Musieli teraz wykonać plan za nas czterech, ponieważ ja i Roman poświęciliśmy się poszukiwaniu tego gada. Ale tym razem nie mieliśmy szczęścia, nic nie znaleźliśmy.

Płynęły dni podobne do siebie, urozmaicone emocją podczas łowów, rozczarowaniem i znów nowymi nadziejami. Codziennie kilka godzin spędzaliśmy w wodzie. Wieczorem zakreskowywałem na planie nowy kwadracik. Pozostawała do zbadania już tylko niewielka część jeziora.

Walery i Borys bohatersko wykonywali pracę za nas czterech. Ani oni, ani my nie mieliśmy chwili wolnego czasu. O ile przedtem lubiliśmy wieczorami pogadać sobie, pograć w karty czy w szachy lub po prostu posiedzieć przy ognisku, teraz zasypialiśmy natychmiast. Za każdym razem, gdy wracaliśmy znad jeziora, Borys patrzał na nas uważnym i pełnym nadziei wzrokiem. W milczeniu rozkładałem ręce. Borys nie pytał o nic. Czekał.

I znowu, po raz nie wiadomo już który, wychodzimy z wody. Chlapiąc płetwami mącimy wodę wznosząc bryzgi miękkiego szlamu, rozchylamy ramionami sitowie. Twarze mamy spokojne, pogodne. Ich spokój i pogoda przeznaczone są dla tych, co na nas patrzą. „No to co, że dziś nic nie znaleźliśmy — mówią one. — Znajdziemy jutro lub pojutrze. Im więcej niepowodzeń, tym większa szansa, że kiedyś wreszcie musi się nam powieść. Wszystko jest jak należy”.