Walery i Borys siedzą na brzegu. Postanowili dzisiaj odpocząć. Miłka także siedzi spokojnie u nóg Walerego. Walery trzyma na kolanach dubeltówkę.
— No, jak wam poszło, łowcy? — jakoś zupełnie apatycznie pyta Walery.
— W porządku! — nieco zbyt szybko i energicznie odpowiada Roman.
A Borys i ja milczymy.
Walery wstaje i, gwizdnąwszy z cicha, rusza na swe ulubione miejsce, by trochę sobie postrzelać. Idzie w kierunku zarośniętego turzycą, wyschniętego łożyska płynącej tu ongiś rzeki. Miłka jak pstry, wesoły kłębuszek toczy się za nim.
Zdjąłem skafander i położyłem się na miękkiej, wysokiej trawie łąki. Nade mną chwieją się złociste, liliowe i różowe kwiaty. A jeszcze wyżej, nad nimi, leniwie płyną po niebie przezroczyste i postrzępione obłoki.
Obudził mnie huk wystrzału.
— Ale wygarnął dublet! — powiedział Roman i zerwał się na równe nogi.
Uniosłem się na łokciu, potem wstałem.
Na powierzchni wody, ze sto metrów od brzegu, trzepotała się kaczka. Walerego nie było widać. Natomiast stojąc na niewielkim wzniesieniu widzieliśmy doskonale jak sitowie porusza się i pochyla nad nim. Wkrótce dostrzegliśmy Miłkę. Płynęła ku trzepocącej się kaczce. Zwinnie poruszając łapami, rozgarniała piersią wodę, a fale pod ostrym kątem rozchodziły się na boki.
Do kaczki pozostawało jeszcze parę metrów, gdy jagle Milka zaskomlała żałośnie i pogrążyła się w wozie. Po chwili]ej głowa ukazała się na powierzchni, znikła znowu.
Nie mieliśmy pojęcia, co to może znaczyć, gdy nagle znów rozległ się wystrzał. Drgnąłem i obejrzałem się. Galery biegł do nas. Gwałtownie wymachiwał rękami, pokazując na wodę tam, gdzie przed chwilą znikała nieszczęsna Miłka.
Zrozumieliśmy wszystko i bez słowa, pospiesznie zaczęliśmy wkładać sztywne i ciężkie kombinezony płetwonurków.
Wskoczyliśmy do wody i tam Roman pierwszy zobaczył dziwne zwierzę Zatrzymał się nagle, szeroko rozstawiając nogi i obrócił do mnie, wskazując ręką gdzieś przed siebie, w zieloną pomrokę. W pierwszej chwili nic nie mogłem dostrzec, wkrótce jednak rozróżniłem ciemniejące w głębinie cielsko. W wodzie przedmioty wydają się znacznie powiększone. Dziwaczny stwór swymi rozmiarami przywodził na myśl niewielką łódź podwodną.
Błyskawicznie, głową w dół, zeszliśmy jeszcze głębiej, na samo dno. Gdy palcami rąk dotknęliśmy miękkiego, grząskiego iłu, wyrzuciłem ramiona przed siebie i zacząłem płynąć nad samym dnem. Przede mną niewyraźnie majaczyła ciemna sylwetka. Ostrożnie podkradałem się do niej, ledwo dosłyszalnie szeleszcząc płetwami. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że w pośpiechu nie zabrałem ze sobą mojej zaimprowizowanej włóczni. Ani jej, ani fotograficznego aparatu do podwodnych zdjęć. Co za pech!
Mniej więcej cztery metry przede mną płynął Roman. Dopędziłem go i trąciłem w ramię. Odwrócił się gwałtownie, zupełnie jakby się czegoś przestraszył. Wykrzywiłem się wymownie i pokazałem mu moje puste ręce. Zrozumiał i dał mi znak, żebym płynął za nim.
Dziwny stwór był tuż obok. Wcale nie miał zamiaru odpływać. Trwał nieruchomo nad samym dnem, tak jak pstrągi w upalny dzień w cieniu szuwarów.
Jakoś nagle uspokoiłem się i zacząłem uważnie przyglądać się sordonnoskiemu diabłu. Niewątpliwie był to jakiś nieznany gad, może ostatni okaz dawno wymarłych jaszczurów, o których nasi uczeni nic nie wiedzą. Olbrzymią potężną głowę miał pokrytą lśniącymi metalicznie łuskami. Za głową dwie ogromne płetwy podobne do tarcz. Na tych tarczach jaskrawo odznaczały się jasnożółte plamy. Błoniaste łapy podkulone miał pod tułowiem jak płetwy śpiącej ryby. A więc Roman niezupełnie się mylił, ten diabeł miał w sobie coś z ryby, miał niewątpliwie. Nawet wysoki, sterczący do góry grzebień — który już za pierwszym razem zauważył Walery — przypominał rybią płetwę grzbietową. W tej chwili grzebień jakby się zwinął, przypłaszczył, ale można było obejrzeć dokładnie ościste kolce i rudobure plamy na błonie pławnej. Ogon miał długi, ostro zakończony. Prawdziwy jaszczurzy ogon ze sterczącymi czterema kolcami. Podobny ogon miał niegdyś roślinożerny jaszczur stegozaur. Służył mu on jako groźna broń przeciw drapieżnikom.
Wskazałem ten ogon Romanowi, kiwnął głową ze zrozumieniem i przełożył swój oszczep z prawej ręki do lewej. Zaczęliśmy ostrożnie podpływać do jaszczura. Wcale nie zwracał na nas uwagi. Zdawać się mogło, że bez reszty pochłonięty był trawieniem nieszczęsnej Miłki.
Sam nie wiem, jak do tego doszło. Nigdy nie mówiliśmy przecież o zabiciu potwora. Chcieliśmy go tylko sfotografować. Ale teraz czekałem z zapartym tchem, by Roman wbił dzidę w jaszczura. Sam chętnie bym to zrobił, gdybym tylko miał broń w ręku. Nie umiem nawet tego wytłumaczyć. Może była to chęć zemsty za Miłkę, a może…
Roman wbił dzidę prosto w ogromne, cienką skórzastą błonką zasnute oko. Potwór drgnął i rzucił się do ucieczki. Roman w mgnieniu oka wyrwał kopię z rany i popłynął za nim. A ja tuż za Romanem. Jaszczur miotał się to w prawo, to w lewo. W wodzie na wszystkie strony rozpływały się jakieś mętne, rdzawe obłoczki. Nie od razu nawet uświadomiłem sobie, że to krew.
Roman zamachnął się po raz drugi i z całej siły wbił dzidę w pysk zranionego olbrzyma. Trafił go pomiędzy dwie duże brodawki, ale ostrze ześliznęło się. Prawdopodobnie napotkało kość. Roman znalazł się niebezpiecznie blisko głowy potwora. Szybkimi uderzeniami płetw podpłynąłem do jaszczura z drugiej strony i chwyciłem go za wielką błoniastą łapę. Łapa szarpnęła mocno i trzema ostrymi pazurami rozdarła mi rękę od dłoni aż do łokcia. Roman znalazł się właśnie pod jaszczurem i korzystając z dogodnej pozycji wbił dzidę prosto w odsłonięte, żadnymi łuskami nie chronione gardło. Dzida weszła w ciało na całą długość rękojeści. Posługując się nią niby łomem Roman naciskał ją obiema rękami. Szyja zwierzęcia była prawie przecięta i jaszczur zaczął drgać konwulsyjnie, z wolna opadając na dno, jak klonowy liść w bezwietrzny dzień jesienny.
Tlenu w zbiornikach zostało nam już niewiele i musieliśmy się śpieszyć. Ręka bolała mnie coraz bardziej.
Szybko popłynęliśmy głębiej i schwyciwszy zdychającego potwora za ogromne łapy, pociągnęliśmy go do brzegu. Nieufnie przyglądałem się błoniastej łapie z pazurami, mocno trzymając ją w obu rękach. Jaszczur nie dawał oznak życia. To było dziwne. U prymitywnych stworzeń, o słabo rozwiniętym mózgu, agonia może trwać bardzo długo. Któż nie widział kogutów biegających po podwórku już po odcięciu im głowy…
Nie było jednak czasu na rozmyślania. Płynęliśmy i błogosławiliśmy prawo Archimedesa: na lądzie nie pialibyśmy rady poruszyć potwora z miejsca. Dno z wolna wznosiło się. Pojawiły się pierwsze kępki moll czarki i pierzastoliścia.
W pewnej chwili poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Zrobiło mi się bardzo zimno. Poprzez rozerwany rękaw sączyła się woda, wsiąkała w wełnianą bieliznę i cienkimi, zimnymi strumykami spływała po plecach i piersiach. Każdemu uderzeniu serca wtórowała fala bólu. Wszystko stało się jakieś nieprawdziwe, nierzeczywiste. Przed oczami kołysały się jakieś wodne rośliny, a pode mną bulgotały i rozpływały się bańki powietrza. A potem wydało mi się, że serce przesunęło mi się do mózgu i stuka tam jak młot, I głucho i boleśnie.
Brakowało mi już powietrza. Mocno ścisnąłem zębami ustnik tlenowego aparatu i, często łykając ślinę, starałem się opanować podchodzące do gardła mdłości. Ręce i nogi zrobiły się jak nie moje, nie czułem ich. Kurczowo uczepiłem się szponiastej łapy potwora i zwisłem bezwładnie u jego boku. Ach, gdyby można było odpocząć choć chwilę, oprzytomnieć, zaczerpnąć powietrza, uwolnić się od tych jakichś dziwnych mdłości i dopiero wtedy popłynąć dalej!