Выбрать главу

Tuż ponad miękkim i śliskim, pofalowanym iłem dna leniwie snuły się kosmate od szlamu wstęgi wodorostów. Koło grubego białego kłącza żółtej lilii wodnej powoli tworzył się pęcherzyk gazu. Rósł pomału, beztrosko odrywał się od dna i szybko wzbijał się ku powierzchni. Nagle wydało mi się, że dno zaczyna zbliżać się gwałtownie. Odchyliłem głowę i, usiłując przezwyciężyć niewytłumaczone odrętwienie, spojrzałem w górę. Nade mną wisiało ogromne cielsko nieżywego zwierzęcia.

W tej chwili coś wielkiego, jasnego oderwało się od niego i sunęło wprost ku mnie. „Jak skoczek spadochronowy z samolotu” — pomyślałem, nie wiem dlaczego. Różowawa, niewyraźna plama znieruchomiała przede mną. Zacisnąłem powieki aż do bólu, a potem otworzyłem je gwałtownie. Za owalnym szkłem maski patrzyły na mnie zdumione i trochę gniewne oczy Romana. „Dlaczego nie płyniemy dalej, przecież do brzegu już całkiem niedaleko” — pomyślałem i wymownymi gestami starałem się zapytać o to Romana. Nic nie zrozumiał, tylko niecierpliwie machnął ręką: „No, płyniemy. Po licha tu utkwiliśmy!” Usiłowałem zgiąć kolana i płetwami odbić się od dna. Ale zniosło mnie w bok. Znowu zobaczyłem koło siebie burozielone, drobne liście, szpetną larwę łątki, zwinnie zginającą i rozginającą swe szare, członowate ciało. Ręka zaczęła mnie teraz piec żywym ogniem, jakby obłożono ją plastrami gorczycy. Nagle coś mi się mgliście przypomniało, jakiś niewyraźny, nieuchwytny obraz zamajaczył mi przed oczami. Na ułamek sekundy rozpoznałem coś bardzo znajomego i natychmiast uleciało to z mej świadomości. Pozostały jedynie kołyszące się, wężowato powyginane kłącza wodnej rośliny, złożone jakby ze spłaszczonych, przylegających do siebie cząsteczek. Coś mi to uporczywie przypominało. Ale co? Czułem się jak człowiek, któremu śni się coś bardzo znajomego, co już kiedyś przedtem mu się śniło. Człowiek stara się sobie przypomnieć ów dawniejszy sen i nie może. Wymyka mu się, jak woda z garści.

Oprzytomniałem na brzegu. Koło mnie krzątał się Roman. Ani Walerego, ani Borysa w pobliżu nie było. Rękę miałem obandażowaną, w całym ciele czułem rozkoszne ciepło. Musieli mnie widocznie mocno wytrzeć całego ręcznikiem. Pod bajowym kocem było mi dobrze i bezpiecznie. Trawy pachniały miodem, któraś z nich pieszczotliwie łaskotała mi policzek. Pracowicie, lecz nie dokuczliwie, brzęczała osa.

Spostrzegłszy, że otworzyłem oczy, Roman mrugnął porozumiewawczo i spytał:

— Panie profesorze, może kieliszek wódki? Kiwnąłem głową.

— A gdzie jaszczur? — spytałem. — Udało się go wyciągnąć?

— Gdzie tam! — machnął ręką Roman. — Ledwo pana…

Roman położył się na trawie obok mnie, urwał jakieś źdźbło i zaczął je ssać.

— Zostawiłem go na dnie. Jutro go wydostaniemy. Nieżywa bestia nigdzie nie odpłynie. Zaznaczyłem miejsce na brzegu… Przez noc nic się z nim nie stanie. Nie ma się co kłopotać!

Wcale nie miałem chęci kłopotać się o cokolwiek. Chciało mi się spać. Z trudem zdobywałem się na słowa, walcząc z ogarniającą mnie błogą sennością. Niebo nade mną było szafirowe jak farbka. Nie chciało mi się myśleć ani o jaszczurze, ani o listach, które wciąż nie nadchodziły. Zapadłem w sen, jak w ciepłą, pachnącą kąpiel.

Z początku myśleliśmy, że pomyliliśmy miejsca. Kilka razy wypływaliśmy na powierzchnię, by sprawdzić znaki na brzegu, odszukiwaliśmy podwodne prądy i tryskające z dna źródła. Przetrząsnęliśmy każdą kępę wodorostów, każdą zapadlinkę — wszystko na próżno. Jaszczur znikł bez śladu. Nieżywy stwór spłatał nam kawał. Rzeczywiście, prawdziwy diabeł! Okazało się, że wbrew wszelkim pozorom, nie był jednak śmiertelnie ranny Pozbawiony jednego oka, z rozdartym gardłem, broczący krwią jaszczur przyszedł jakoś do siebie i odpłynął, by zdechnąć gdzieś w głębinie Ze wszystkich nieprawdopodobieństw to jedno wydawało się jeszcze najprawdopodobniejsze. A myśmy tak się śpieszyli do niego! Zaopatrzyliśmy się w liny i haki, aby łatwiej było wyciągnąć martwe cielsko na brzeg…

Rozczarowanie było tak wielkie, że wieczorem po powrocie do obozu wszyscy zaczęliśmy się ze sobą kłócić. Nawet nie wtrącający się zwykle Borys miał do mnie i do Romana zupełnie nieprawdopodobne pretensje.

— Ale jak wam się jednak zdaje, co się mogło z nim stać? — spytałem, chcąc jakoś załagodzić sytuację.

Roman w milczeniu wzruszył ramionami, a Borys machnął ręką i powiedział:

— Czy to teraz nie wszystko jedno?

— Może woda go zniosła — wtrącił Walery — ale raczej sam odpłynął.

— No, jeśli uniosła go woda, to głupstwo — powiedziałem umyślnie beztrosko.

— Nie zauważyłem tam żadnych wirów ani silnych prądów dennych — powiedział Roman. — Chyba nie mogło go znieść daleko…

— W takim razie na pewno go znajdziemy! Najlepiej dajmy na razie spokój zgadywaniu: a co, a jak, a dlaczego, a po co. Złapiemy diabła i dowiemy się wszystkiego.

— Tak, złapiecie… akurat! Szukaj wiatru w polu! — mruknął Borys, który jakoś nie mógł się uspokoić.

— Już raz złapaliśmy — powiedział z goryczą Roman. — Złapaliśmy i dowiedzieliśmy się wszystkiego…

— No, dajcie spokój — ujął się za mną Walery. — Przecież Artur Wikientiewicz nie jest winien niczemu.

— W tym właśnie cała bieda, że nikt tu niczemu nie jest winien — ponuro powiedział Borys.

Zachód słońca zalał łąki złotem. A potem trawa.zszarzała muśnięta sinością wieczoru. Pierwsze mleczne smugi mgieł rozpełzły się po dolinach. Krzyczał bąk. Pomyślałem przygnębiony, że znów czekają nas dni zatrute goryczą nieudanych poszukiwań. Czy trafimy jeszcze raz na sordonnoskiego diabła? Czasu mamy już niewiele. Za dwa tygodnie powinien przylecieć po nas śmigłowiec i przewieźć nas na Wielką Ziemię.

— Wiecie co — powiedziałem — do diabła z asekuracją! Będziemy pływać w pojedynkę. Roman w północnej części, a ja w południowej. W ten sposób będziemy mieli większe szansę.

Nikt się nie odezwał, każdy siedział zamyślony. Roman zgadzał się ze mną, Walery nie miał właściwie żadnego prawa, by mi zabronić. Borysa obchodziło tylko jedno: pochwycenie jaszczura, wszystko inne było mu obojętne.

Dopiero w jedenaście dni później znowu zobaczyłem jaszczura. Trwał nieruchomo nad samym dnem z podkulonymi łapami i złożonym grzebieniem. Przełknąłem ślinę i sprawdziłem, czy nóż mocno przytwierdzony jest do tyczki. Postanowiłem, że do potwora podpłynę z lewej strony, ze strony wykłutego oka. Jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem, że tam, gdzie przed jedenastu dniami krwawiła otwarta rana — teraz było zupełnie zdrowe, osłonięte świeżą, różowawą, skórzastą błoną oko. Ależ to właśnie w to oko wbił wtedy Roman swój improwizowany oszczep! A może się pomyliłem… Podpłynąłem z drugiej strony, ale drugie oko miał najzdrowsze w świecie! Wprost niepojęte! Do głowy przychodziły mi najfantastyczniejsze pomysły. „A jeśli są tu dwa potwory?… Albo więcej?!” — pomyślałem nurkując w głąb. Nade mną, jak nieruchomy balon, wisiał przedziwny stwór. Płynąc na wznak, z niezwykłym trudem dojrzałem pomarszczonej, miękkiej skórze gardła ledwo już widoczne ślady niedawnych, jak się zdawało, śmiertelnych ran. Nie mogło być wątpliwości; jaszczur był sam. Skądże więc brała się taka witalność, taka ł potężna zdolność regeneracji?