Sfotografowałem zwierzę ze wszystkich stron. Nawet groźny ogon utrwaliłem na kliszy z odległości czterech metrów. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, co robić dalej. Nie miałem ochoty zabijać tego dziwnego stworzenia, które nie wiadomo jakim sposobem znalazło się w jeziorze płaskowyżu sordonnoskiego. Kto wie, może taki sam stwór żyje od Bóg wie ilu wieków w szkockim jeziorze Loch Ness?
Owładnęła mną nieprzeparta chęć, by odciąć jaszczurowi kawałek tkanki. Było to zupełnie zrozumiałe i nawet nieodzowne. Żaden naukowiec nie przeszedłby przecież obojętnie obok takiego przypadku pełnej i niemal natychmiastowej regeneracji.
Wykonać to zadanie nie było jednak łatwo. Potwór nie będzie przecież czekał pokornie, aż ktoś wytnie mu kawałek mięsa! Nie zapomniałem jeszcze skaleczeń, jakie jaszczur pozostawił na mojej ręce. Gdyby skafander, nie wylizałbym się tak szybko. To był po prostu szczęśliwy przypadek. Niewiele miałem szans, by mi się teraz udało.
A jednak postanowiłem zaryzykować. Tuż pod okiem jaszczura sterczała ogromna narośl. Mój plan był prosty: wbijam oszczep w tę narośl, przez chwilę wiercę nim tam, po czym podpływam jeszcze bliżej, ręką wyrywam kawał mięsa i umykam pośpiesznie. Oczywiście plan był równie prosty, co idiotyczny.
Poczuwszy cios zwierzę gwałtownie szarpnęło się i wytrąciło mi z rąk broń. Ze zwinnością delfina jaszczur ruszył na mnie, rozwarłszy olbrzymią, pomarańczową paszczę, pełną drobnych, ostrych zębów. Rzuciłem się w bok. Wściekle bijący ogon przepłynął tuż koło mojej twarzy.
Jaszczur zrobił obrót i natarł powtórnie. Znów udało mi się wymknąć. Wtedy zauważyłem, że mój przeciwnik zaczyna wreszcie słabnąć. Jakby już nie chciał mnie zabić, jakbym mu zobojętniał. Gdyby nie to, kto wie, czy potrafiłbym się nadal wymykać i ujść straszliwym zębom. Gdy jaszczur przepływał koło mnie zdążyłem znów pochwycić dzidę. Tym razem położyłem mu się na głowie. Zwierz włóczył mnie tuż ponad dnem. Zacząłem się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej odczepić się od potwora i wypłynąć na powierzchnię.
Nieoczekiwanie jaszczur szarpnął gwałtownie, a ja ześliznąłem się na bok. Starałem się znów wleźć mu na głowę i odruchowo objąłem go rękami. Ciało miał pokryte wstrętnym, lepkim śluzem. Przezwyciężając obrzydzenie, usiłowałem uczepić się go jak najmocniej. Ale palce wciąż się ześlizgiwały. W pewnej chwili wskazującym palcem lewej ręki trafiłem na wgłębienie jednej ze zrogowaciałych olbrzymich łusek.
Jaszczur zamarł w bezruchu, zupełnie jak sparaliżowany. Byłem u kresu sił. Nie mogłem nawet rozewrzeć zębów, które zaciskały ustnik butli tlenowej. Zawisłem na rogowatej łusce i odpoczywałem. Jedną ręką ściskałem mój oszczep, palce drugiej ręki wpiły się we wgłębienie. Nie miałem czasu zastanawiać się nad nową zagadką. Nożem mego oszczepu szybko odciąłem od guza pod okiem jaszczura kawałek mięsa wielkości dużego kartofla i wsunąłem go do kieszeni na piersiach skafandra. Już miałem odepchnąć się nogami od jaszczura, gdy zauważyłem, że choć krew tryska z rany, rana zaciąga się cienką jak bibułka błonką. Ale to jeszcze nie wszystko! Guz zaczął rosnąć zupełnie wyraźnie, choć powoli. Obserwowałem to niezwykłe narastanie póty, póki nie rozległo się ostrzegawcze pstryknięcie: to w balonach kończyło się powietrze. Do tej chwili narośl odrosła na dobry centymetr. Jeśli w dalszym ciągu będzie rosła w tym tempie, to za jakieś trzy godziny guz odrośnie w całości. Poprawiłem na piersiach boks z aparatem fotograficznym, odbiłem się i wypłynąłem na powierzchnię. Już na górze, płynąc ku brzegowi, spojrzałem w dół. W zielonkawym mroku głębiny, widać było potężną, ciemną bryłę, która odpływała powoli, unosząc ze sobą przedziwną tajemnicę.
Roman Orżanski
geodeta praktykant
Artur Wikientiewicz telefonował dziś do mnie do biura. Prosił, żebym koniecznie wieczorem przyjechał do niego do domu. Przez cały dzień nie mogłem usiedzieć spokojnie i doczekać się wieczoru. Czas wlókł się bez końca. Kto wie, może właśnie dziś wreszcie poznam tajemnicę sordonnoskiej ryby? Minęło już prawie osiem miesięcy, jak powróciliśmy znad jeziora. Artur Wikientiewicz całymi godzinami siedział teraz w swym laboratorium. Nie odbierał telefonów, nie chciał się z nikim widywać. Nawet ten uparciuch Bo-rys nie potrafił niczego od niego się dowiedzieć. Walery, który zawsze lubi sprawiać wrażenie, że wie to, czego nikt jeszcze nie wie, mówił tajemniczo, że Położencow wyrzekł się już świata i ludzi.
Przypuszczam, że Walery przesadza. Po prostu Położencow zakopał się po uszy w robocie i nie chce, żeby mu głupstwami zawracano głowę. Dzisiaj wreszcie dowiemy się wszystkiego. Szkoda, że Walery poleciał na Ałtaj… Ale napiszę do niego, jak tylko czegoś się dowiem. Bądź co bądź, przecież on pierwszy zobaczył tę rybę.
Po wyjściu z pracy aż do wieczora spacerowałem po ulicach w pobliżu mieszkania Położencowa. Mżył drobny przykry deszczyk i asfaltowa jezdnia lśniła jak czarne zwierciadło. Odbijały się w niej oślepiające smugi reflektorów samochodowych i ich czerwone światełka. Przyrzekałem sobie, że wcześniej niż o ósmej do Położencowa nie pójdę. Ale już za kwadrans siódma nacisnąłem dzwonek. Myślałem, że będę pierwszy, lecz w pokoju siedział już Borys.
Artur Wikientiewicz poczęstował nas koniakiem. Piłem go powoli, Borys odmówił. Powiedział, że nie pije alkoholu. Siedzieliśmy w milczeniu, jakbyśmy się bali zacząć rozmowę.
— Wiecie — zaczął wreszcie Położencow — ten jaszczur, to tajemnicze stworzenie, którego o mało nie zabiliśmy, jest nieśmiertelny.
Ze zdumienia aż otworzyliśmy usta. Borys oburzył się.
— Bzdura! Czyż nie można jakoś inaczej wytłumaczyć istnienia w naszych czasach przedhistorycznego zwierzęcia? Z tego by wynikało, że ta ryba trzo-nopłetwa też jest nieśmiertelna? Dziwią mnie takie żarty z pana strony, panie profesorze,
— To wcale nie są żarty, Borysie — cicho i bez gniewu odparł Położencow.
Ale Borysa już poniosło. Ze zwykłym sobie uporem nie dał mu dojść do słowa i mówił jak nakręcony.
— Sądząc z fotografii to wasz jaszczur jest bliskim krewnym żmijowatych mezozaurów. W specjalnych warunkach płaskowyżu sordonnoskiego mógł po prostu przetrwać, tak jak przetrwały czerwone mchy trzeciorzędu.
— Nie zrozumiał mnie pan. Jaszczur jest jednak nieśmiertelny. Czym to wytłumaczyć? Nie wiem! Mogła to spowodować woda jeziora i jego roślinność. Może jakieś specjalne promieniowanie, a może po prostu jaszczur taki już jest z natury.
— A którą hipotezę uważa pan za najprawdopodobniejszą? — spytałem.
— Nie wiem. Nie to dla mnie jest najciekawsze… I nie lubię stawiać hipotez. Przywykłem opierać się wyłącznie na wynikach badań, a pewne wyniki już uzyskałem. Jeśli chcecie, zapoznam was z nimi.
Zaległa taka cisza, że aż w uszach dzwoniło. Na wpół senna nocna ćma tłukła się pod kloszem lampy na biurku. Milczało radio. Za szybami okien milczał przycichły świat. Milczeliśmy i my.
— W moim laboratorium wypreparowałem wyciąg z tego kawałka tkanki jaszczura — Artur Wikientiewicz mówił spokojnie, aż nienaturalnie spokojnie. — Miałem przy tym masę roboty, jeszcze ledwo żyję. Nie wszystko byłoby dla was zrozumiałe, więc opowiem tylko o wynikach mojej pracy.
Zamyślił się. Zapalił papierosa. Potem odłożył go i znów zaczął mówić, z wolna spacerując po pokoju.
— Sam nie wiem, jak wam to opowiedzieć. Ty, Borysie, jako paleontolog, znasz zasady biologii i współczesnej biochemii. Ale Roman… Geodeta śmiało może nie znać zupełnie podstawowych zasad genetyki i fizjologii. Dlatego więc postaram się mówić w sposób przystępny. Będziesz się musiał trochę ponudzić, Borysie. Czy pan wie, panie Romanie, co to jest DNA? Oczywiście, coś niecoś pan o tym wie, ale jednak objaśnię wkrótce. DNA — to podwójna spirala, złożona molekuła kwasu nukleinowego, zasadniczy nośnik dziedziczności. Zapewnia nieśmiertelność gatunkom żywych organizmów, przekazując nie zmienioną dziedziczną informację z pokolenia na pokolenie. Nie istnieją dla niej przerwy powodowane śmiercią. Zdolna jest odtworzyć sama siebie z otaczających ją składników tkanki. Najciekawsze, że natura jakby zaplanowała nas nieśmiertelnymi. Jako organizm złożony z trzydziestu trylionów komórek. Wystarczy, by komórki podzieliły,się zaledwie czterdzieści razy, a wszystkie zostaną gruntownie odnowione. Podział odmładza całkowicie. Komórka przekształca się w dwie nowe, dokładnie podobne do starej, macierzystej. Dokładnie, lecz niezupełnie! W tym właśnie tkwi sedno. W strukturze DNA gromadzą się błędy i odchylenia. Znikome, nieuchwytne. Ale komórek jest wiele, ilość przechodzi w jakość i następuje wreszcie śmierć. Starość i zamieranie to gromadzenie się błędów w strukturze. Zrozumiałe?