Выбрать главу

Szczerze mówiąc, żal mi i Romana, i Położencowa. Męczą się okropnie, miotają się jak opętani. Entuzjazm Romana, gdy dowiedział się o wynikach doświadczeń Połoźencowa, zamienił się niemal w rozpacz i urazę małego dziecka. To zapewne największe w jego życiu rozczarowanie. Ba, ale kogo by nie urzekło coś tak wspaniałego jak nieśmiertelność? Wyznać muszę, że gdy otrzymałem od Romana ten jego szalony list, też coś mi drgnęło w sercu. Oczywiście, mój rozsądek nie dał się zwieść: nie uwierzyłem w możliwość nieśmiertelności. Ale gdzieś w głębi duszy zadrżała jakaś utajona struna i jakby jej rezonans przemknęła myśclass="underline" „A może jednak…” Na nieszczęście, a raczej chyba na szczęście to niemożliwe. Jakby się tam Położencow nie wysilał, jakie by nie wykreślał schematy układu chromosomów, termodynamika pozostaje termodynamiką. A praw przyrody nikt nie jest w stanie anulować.

Mogę przyjąć możliwość regeneracji poszczególnych tkanek i organów nawet w ciągu bardzo długiego życia. Ale nie bez końca. A to, że jestem laikiem, Położencow zaś znakomitym biochemikiem, nie ma żadnego znaczenia. Mylili się nawet geniusze nauk przyrodniczych, gdy przestawali opierać się na bazie filozofii.

Myli się również i Roman, choć napisał ciekawą bajeczkę o prehistorycznych astronautach. Ta bajeczka tylko dlatego wydaje się prawdopodobna, że na razie nie ma żadnego innego wyjaśnienia tajemnicy sordonnoskiego jeziora. Nie jestem w stanie obalić logicznego na pozór rozumowania Romana, ale to wcale nie znaczy, że muszę w nie uwierzyć. Nie wierzę ani w tę i bajkę, ani w tego jakiegoś boga Marsjan, którego latem znaleziono podobno na Saharze, ani w start pojazdu kosmicznego, co miało jakoby spowodować zniszczenie Sodomy i Gomory. Przyjdzie czas, że wszystko to znajdzie inne zapewne wytłumaczenie.

Najciekawsze jednak dla mnie w gruncie rzeczy jest chyba to, nad czym głowi się teraz Borys. Coś mi się zdaje, że Buldog znowu się czegoś kurczowo uczepił. Czego? Milczy i nawet jakby go nie bardzo interesowały nasze rozterki. Ale mam wrażenie, że jego okrągła jak dynia głowa pracuje nad czymś niezmordowanie. Ciekawe, co tam znowu sobie wymyślił…

Wczoraj, po pracy, zebraliśmy się we czterech w laboratorium Położencowa. Położencow prosił nas o trochę cierpliwości i zachowanie na razie wszystkiego w tajemnicy. Uważam, że ma zupełną rację. Jeszcze trzeba wszystko dokładniej zbadać i sprawdzić.

Zamiast jednak bezpłodnego fantazjowania potrzebna jest raczej mozolna praca. Kto wie, może i naprawdę dostała się w nasze ręce wielka tajemnica natury? Wprawdzie nie nieśmiertelność, lecz raczej coś znacznie bardziej istotnego i ważnego. Sądzę, że nie rzucam tu słów pochopnie, bezpodstawnie. Lubię życie i chciałbym żyć długo. Ale w nieśmiertelność nie wierzę. Nie można żyć wiecznie i nie ma się tu nad czym zastanawiać. Roman nie chce tego pojąć, a Położencow będzie mnie prawdopodobnie uważał za tępego i pozbawionego polotu… No cóż, każdy ma swój własny pogląd na świat.

Mimo woli zazdrościłem nieco Położencowowi, gdy byłem u niego. Jakie ma wspaniałe, nowoczesne laboratorium! Ultrawirówki, elektronowy mikroskop, podczerwone i ultrafioletowe spektrografy, paramagnetyczny rezonans, maszyny do liczenia i liczniki cząsteczek o ładunku elektronowym. O takich przyrządach jedynie czytałem, tylko w kinie widywałem takie laboratoria. Moje laboratorium nie ma sufitu ani ścian. Moje laboratorium — to cały świat. Wcale mi nie chodzi o to, żeby się z Położencowem zamieniać. Po prostu zazdrościłem mu nieco. W książkach dla młodzieży taką zazdrość nazywa się szlachetną.

Zebraliśmy się, by pomówić o tym wszystkim. Z początku rozmowa długo się nie kleiła. Czuliśmy się złączeni wielką doniosłą tajemnicą. Było w tym coś radosnego, ale i przerażającego zarazem.

Borys podszedł do szklanego pudła, w którym spały morskie świnki, takie jakieś dziwne, jakby najeżone.

— Długo one będą tak spać? — zapytał stukając palcem, w szybę.

— Wiecznie — odparł Położencow z powagą. — Z krótkimi przerwami na jedzenie.

— Czy im się coś śni?

— Nie wiem.

— Mówił pan, panie profesorze, że czerpią informacje kosztem jakichś wewnętrznych zasobów, kosztem tego czegoś, co wewnątrz nich jest zmagazynowane. Nie rozumiem, co to znaczy.

— To znaczy, że jednak coś tam im się śni — wtrącił się Roman.

— Niech i tak będzie — uśmiechnął się lekko Położencow. — Ale sny ich mają swe źródło nie w mózgu, a raczej nie tylko w mózgu, lecz we wszystkich komórkach ciała.

— Paradoks — powiedziałem wtedy.

— Paradoks, paradoks, cóż z tego, że paradoks! — Położencow wstał z krzesła. Zapewne przyszła mu do głowy jakaś ciekawa myśl i chciał wypowiedzieć ją jak najśpieszniej, by mu nie uciekła. — Cząsteczka DNA ma kształt długiego, skręconego włókna. W gruncie rzeczy, jest to właśnie taśma z zapisem magnetycznym. Czy dziecko urodzi się z niebieskimi czy z czarnymi oczami, czy skłonne będzie do tycia czy będzie chude, zacznie wcześnie łysieć czy zachowa bujną czuprynę do sędziwych lat, wszystko to wypisane jest na włóknie DNA w postaci elektromagnetycznych wariacji.

Wiele by można mówić o tym, że w pewnych momentach, czy też, bardzo możliwe, w ciągu całego przebiegu ewolucji, w DNA dochodzi do magazynowania odruchów bezwarunkowych i anatomiczno — fizjologicznych odwzorowań, zachowanych przez wybór modyfikacji. W DNA odkłada się na zawsze kwintesencja różnorodnych informacji, skonstatowanych naszymi organami zmysłowymi i przechowywanych w naszych komórkach do czasu, aż zaistnieje sytuacja, w której będą one użyteczne dla nas.

Wszystko, cośmy w życiu zaobserwowali i doznali, wszystko, czego doznali nasi odlegli przodkowie, obfitość różnorodnych dźwięków i zapachów, najprzeróżniejszych reakcji psychicznych — zostaje utrwalone w naszych komórkach w postaci elektromagnetycznych impulsów. Informacja, przechowywana w naszych wewnętrznych żywych układach cybernetycznych, uzewnętrznia się, dochodzi do głosu w chwili, gdy nasz mózg wydaje układowi odczytującemu rozkaz, by z niej skorzystał.

Kątem oka spojrzałem na Borysa. Buldog przyczaił się, węszył. Zaraz się rzuci.

— Chwileczkę, chwileczkę, panie profesorze — przerwał Położencowowi — jeśli dobrze pana zrozumiałem, to… Chwileczkę, niech sobie to wszystko uświadomię. No, więc tak: jeśli DNA dziedziczymy w spadku po naszych przodkach, czy to po małpie, czy po rybie, która porzuciła ongi praocean, to w naszych komórkach powinna drzemać informacja doznań nagromadzonych przez naszych przodków. Prawda?

— Oczywiście. Pamięć żywego osobnika nie może być zawarta tylko w jego mózgu i w centralnym układzie nerwowym, powinna ona znaleźć swoje odbicie również w chemicznych procesach, zachodzących w komórkach całego ciała.

— A więc i ja, człowiek, także jestem spiżarnią zmagazynowanej odwiecznej pamięci?

— Tak.

— Ale po to, by skorzystać z tej pamięci, muszę wyłączyć się z otaczającego mnie środowiska i zacząć żyć kosztem, jak pan to określa, tego, co we mnie samym jest nagromadzone?

— Tak.

— A żeby to osiągnąć, należy połknąć ten oto mętny płyn z tej szczelnie zamkniętej ampułki? — dopytywał się Borys.

— Tak, należy wprowadzić do krwi wyciąg z sordonnoskiego preparatu — potwierdził Położencow.

Strach mnie ogarnął, gdy słuchałem tej wymiany zdań.

Już wtedy jakbym się czegoś domyślał i coś przeczuwał. Położencow nie znał Buldoga, ale ja znałem go przecież aż za dobrze.