Выбрать главу

Potem długo jeszcze rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Od naszych spraw fachowych przeszliśmy z wolna do literatury i filmu. Mówiliśmy też o kobietach. Mężczyźni często mówią między sobą o kobietach. Właściwie o kobietach mówił Roman i ja. Położencow i Borys na ten temat nie zabierali głosu. Wydało mi się, że Położencow zapanował już nieco nad swym uczuciem. Słyszałem niedawno, jak rozmawiał z kimś przez telefon. To pewnie ona wtedy do niego dzwoniła. Położencow mówił spokojnie, z całym opanowaniem. Jeśli nadal będzie się tak trzymał, jego szansę wzrosną ogromnie, wiem coś o tym. Miałby rację, nie jest już przecież sztubakiem. Czwarty krzyżyk mu leci.

Nazajutrz rano Położencow zadzwonił do mnie. Pytał, czy nie widziałem przypadkiem, gdzie wetknął ampułkę z preparatem, gdy wychodziliśmy z laboratorium. Nigdzie nie może jej znaleźć.

Ampułka leżała w miseczce z grubego szkła i nie zauważyłem, by ktoś ją ruszał. Odpowiedziałem Położencowowi nie okazując niepokoju. Ale serce od razu zaczęło mi bić gwałtownie i niespokojnie…

Po kilku dniach Położencow znów zatelefonował do mnie. Powiedział, że Akademia Nauk organizuje ekspedycję na Sordonnoch, złożoną z biologów i geologów, i zaproponował, bym także wziął w niej udział. Roman zresztą też jedzie. „A Borys”? — zapytałem. Nie, z Borysem Położencow ostatnio nie widział się, Borys jakoś nigdzie się nie pokazuje. Ale i tak, powiedział Położencow, więcej niż dwóch ludzi zabrać na razie nie może. Borys, jeśli nadal interesuje się sordonnoskim potworem, może tam przyjechać za kilka tygodni.

Na tym też stanęło. Samolot z ekspedycją miał odlecieć w najbliższym czasie. Nie bardzo rozumiem, po co taki pośpiech. Chociaż, kto wie, może ten jaszczur ma rzeczywiście jakieś doniosłe znaczenie naukowe i w tym wypadku nie można zwlekać ani namyślać się… Nie wiem… W każdym razie, postanowiłem pojechać.

Gwiezdny wędrowiec

Włodzimierz Nikołajewicz Florowski,

paleoklimatolog

W laboratorium już ktoś na mnie czekał. Niski, smagły brunet siedział na stołku obrotowym i znudzony rozglądał się po pokoju.

Gdy tylko wszedłem, przedstawił się:

— Mirojan, kandydat nauk w Instytucie Badań Wzmożonej Nadczynności Nerwowej.

— Bardzo mi przyjemnie, Florowski — powiedziałem ściskając mu rękę. — Pan na mnie czeka? Czym mogę służyć?

Mirojan chwilę milczał, jakby dobierał odpowiednich słów, wreszcie uśmiechnął się nieśmiało i powiedział:

— Przyszedłem w bardzo specjalnej sprawie. Powiedziała mi o was Maria Iwanowna Kurilina. Dowiedziałem się od niej, że mniej więcej miesiąc temu wy właśnie zawiadomiliście poliklinikę, kiedy pewien człowiek stracił przytomność… Pamiętacie? Powiedziała mi, że zajęliście się nim wtedy bardzo troskliwie. Chyba musicie pamiętać?

Oczywiście natychmiast przypomniała mi się ta cała historia z Buldogiem.

— Pamiętam doskonale. Bodajże nazywał się Rewin? Wiecie coś może o nim?

— Leży w naszym Instytucie. Lekarze opuścili ręce, są bezradni. Doszli do przekonania, że nic już nie mogą zrobić. A ja… a my postanowiliśmy spróbować jeszcze. Wy także możecie nam w tym dopomóc.

— Z wielką chęcią. Ale wątpię, czy na coś się przydam.

— Dla nas są ważne, bardzo ważne wszelkie informacje o chorym — Mirojan zaczął mimo woli gestykulować gwałtownie — każdy nawet najdrobniejszy szczegół. Jeśli możecie, opowiedzcie mi wszystko, co tylko o nim wiecie.

Jakby to było wczoraj, stanęła mi przed oczami kolejka przed bufetem w stołówce, Buldog, jego dziwaczne zachowanie i niespodziewane omdlenie na ławeczce w ogrodzie.

Mirojan słuchał z natężoną uwagą. Często kiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Tak, tak, to wszystko już wiem, mówcie dalej”. Ale ani razu mi nie przerwał, coś tylko szybko zapisywał w małym notesiku.

Gdy skończyłem opowiadać, zapytał:

— Powiedzcie mi, proszę, czy nie próbowaliście porozumieć się z profesorem Położencowem?

— Muszę się przyznać, że nie. Ten Bul… Wasz pacjent mówił mi wówczas, że Położencow gdzieś wyjechał, więc postanowiłem…

— Tak, rozumiem — z przekąsem przerwał mi Mirojan — postanowiliście zadzwonić potem, a potem zapomnieliście. Nie było czasu…

Nie podobał mi się jego ironiczny ton. Właściwie, jakim prawem przychodzi do mnie do laboratorium, wypytuje o wszystko i jeszcze prawi mi morały? Jakby czytając moje myśli, Mirojan powiedział cicho:

— Nawet jeśli się pominie tak zrozumiałe w tym wypadku zainteresowanie naukowca, prostą i naturalną ciekawość wobec zupełnie niezwykłego wydarzenia, nie wolno nam uchylać się od niepisanych praw ludzkich. Sądzę, że moim obowiązkiem jest zająć się tym biednym chłopcem. I wy powinniście mi w tym pomóc.

— Ale cóż ja mogę pomóc? — wybuchnąłem.

— Przyjedźcie jutro rano do naszego Instytutu — Mirojan delikatnie dotknął mego ramienia. — Zrobiłem już coś niecoś i chcę, żebyście i wy się z tym zapoznali. Kto wie, może coś pomożecie, może coś przyjdzie wam do głowy. Bardzo nam zależy, by odszukać wszystkich, którzy znają Borysa Rewina. Musimy te wszystkie ogniwa połączyć. Właśnie wy widzieliście go chwilę przedtem, zanim utracił świadomość. Najdrobniejsze szczegóły są tu ważne. Ostatnio starałem się kilkakrotnie z wami porozumieć, ale byliście na urlopie. Bardzo proszę, przyjedźcie do naszego Instytutu. Przyjedźcie bodaj jutro, koniecznie przyjedźcie. Zaraz zapiszę wam adres. To za miastem. Jechać trzeba podmiejskim pociągiem z Dworca Jarosławskiego.

Obiecałem, że przyjadę.

* * *

Siedzieliśmy w olbrzymiej okrągłej sali. Mirojan powiedział, że nie przenikają tu ani dźwięki, ani światło, ani wstrząsy z zewnątrz. Sala pływa swobodnie wewnątrz ogromnego, napełnionego płynem zbiornika. Półmetrowej grubości ściany izolowane są jeszcze ołowianymi i korkowymi płytami, ukrytymi pod czarnym matowym aksamitem obić.

Na małym biureczku stała bardzo silna lampa. W zupełnie ciemnej sali snop jej światła padał tylko na fotel, w którym siedział Mirojan, i ostro odbijał się w chromoniklowych częściach dużej elektronowej instalacji. Zdawało się, że zagubieni i zapomniani siedzimy samotni w mrokach nieskończonego wszechświata. A wokół nas zupełna cisza. Po raz pierwszy otaczała mnie tak całkowita, głucha cisza. Niesamowicie musi się czuć w takiej ciszy człowiek zupełnie samotny. Mimo woli ogarnął mnie jakiś niczym nie umotywowany lęk i każdą chwilę milczenia w naszej rozmowie starałem się natychmiast wypełnić słowami. Wydawało mi się, że siedzę nad brzegiem czarnego odmętu martwej wody i rzucam w nią jeden za drugim błyszczące białe kamyki.

— Dosłownie głową tłukłem w tę przeklętą ścianę, która go odcinała od świata — opowiadał Mirojan — i wszystko na próżno. Co się tam może dziać w jego mózgu, o czym on myśli, czy też może nie myśli o niczym, czy w ogóle zdaje sobie sprawę, co się z nim dzieje? Wreszcie, zrozpaczony, poszedłem do mego szefa. Przyjął mnie chłodno, wysłuchał w milczeniu kapłan beznamiętny i niewzruszony. We mnie jakby huczało wzburzone morze, którego fale rozbijały się bezsilnie u stóp siedzącego przede mną człowieka, gdy wyprowadzony z równowagi jego milczeniem skończyłem już moją relację, szef bez słowa wypisał mi zlecenie na skorzystanie z cerebrotronu. Dziewiętnaście roboczogodzin na tydzień! Kapłan kierował mnie na drogę może wiodącą właśnie do zwycięstwa… Przypuszczam, że nie macie pojęcia, co to takiego cerebrotron, prawda? Nic zresztą dziwnego. Postaram się wytłumaczyć wam choć z grubsza. Cerebrotron to połączenie cybernetyki i fizjologii. Aparat niesłychanie drogi i skomplikowany. Obsługuje go specjalna siłownia o mocy równej zaporze w Szaturze. Tu, w tej sali, mamy tylko tablicę rozdzielczą. Sam aparat znajduje się głęboko pod ziemią, w olbrzymiej betonowej ‘ studni. Może widzieliście kiedyś synchrofazotron w Dubnie?