Pokręciłem głową przecząco.
— No więc cerebrotron jest z półtora raza większy. Cerebrotron może zapisać i po wsze czasy zachować sen, który wam się śni, waszą myśl, jeśli tylko jest ona obrazem, a nie abstrakcyjnym rozumowaniem. Zamknęliście na przykład oczy i pojawiła się przed wami twarz ukochanej osoby. Widzicie tę twarz dokładnie, jest realna i wyraźna. Ale spróbujcie opisać ją słowami tak, by wasz słuchacz równie dokładnie tę samą twarz zobaczył… To niemożliwe. I oto, jeśli otoczy się waszą głowę elektrodami i podłączy się was do cerebrotronu, to ferrytowe płytki jego pamięci zachowają pojawiający się przed waszymi oczami ulotny i nieuchwytny jak sen obraz. Jeśli podłączymy do cerebrotronu waszego słuchacza czy tysiące waszych słuchaczy, to będą mogli zobaczyć wszystko, co wytworzyło się w waszej wyobraźni. I w dodatku każdy z nich będzie miał takie wrażenie, jakby obraz, na który patrzy, sam wywołał z głębi swej pamięci. Oczywiście, że cerebrotronu nie zbudowano w tym celu, a raczej nie tylko w tym celu. Ale to już ani was, ani mnie nie obchodzi… Rzecz w tym, że jestem w posiadaniu notatek cerebrotronowych, protokołu ze stu czterdziestu godzin… Wszystko, co działo się w tym czasie w mózgu naszego pacjenta, zostało tam zanotowane. Wiele sygnałów jest niezrozumiałych i poplątanych. Dziwny świat ukazał się moim oczom. Bardzo dziwny. Nie chciałbym zamęczać was zbyt długim seansem cerebrotronowym. Nie jest to bezpieczne bez odpowiedniego przygotowania. Dlatego podłączę was do cerebrotronu tylko na kilka minut. Przez kilka minut dostępna będzie dla was pamięć tego zagadkowego człowieka. Resztę możecie przeczytać sobie w moich notatkach, w których wszystko dokładnie spisałem.
Mirojan wstał i wskazał ręką gdzieś w ciemność.
— Połóżcie się i postarajcie się nie myśleć o niczym. Zachowujcie się tak, jakbyście mieli zasnąć.
Położyłem się na kozetce, która stała pośrodku sali. Mirojan włożył mi na głowę chłodną metalową obręcz. Do karku i obu moich skroni szczelnie przycisnął i przymocował leukoplastem elektrody. Około dziesięciu minut krzątał się tak koło mnie, po czym odszedł. Gdzieś z oddali dobiegł jego przytłumiony głos:
— Jeśli zrobi się wam słabo, natychmiast naciśnijcie guzik. Macie go pod prawą ręką.
Lampa na małym stoliczku zgasła.
Okazałem się więc zwykłym egoistą. Rewina zabrano do lecznicy, a ja najspokojniej w świecie zapomniałem o nim zupełnie.
I oto teraz znowu mam się z nim zetknąć. A wtedy… Borys Rewin… Zdaje mi się, że miał jeszcze jakieś inne nazwisko. Ta staruszka, matka jego przyjaciela, tyle mi wtedy o nim opowiadała, ale niewiele z tego zapamiętałem. Pamiętam tylko niejasno, że chodziło tam o kogoś jeszcze. I ów ktoś w żaden sposób nie pasował do dziwnego nieznajomego z uniwersyteckiej stołówki.
Wszystko zależy od punktu widzenia. Patrzałem na Borysa obojętnie, jak postronny obserwator, i wydał mi się niesympatyczny. A ona — współczującym okiem przyjaciela. Według jej słów, był miłym, nieco zdziwaczałym chłopakiem. Co prawda… widziałem go przecież tuż przed samym szokiem, wtedy był taki dziwny, wprost przerażający… A teraz miałem zobaczyć go, czy raczej dowiedzieć się o nim tego, czego, być może, on sam o sobie nie wie.
Dziwna rzecz, zazwyczaj jestem zrównoważony i spokojny, teraz jednak byłem zupełnie wytrącony z równowagi. Widocznie tak musi być, gdy leży się w ciemnym pokoju, czoło uciska twarda obręcz, i do skroni, jak pijawki, przyssały się elektrody. A w perspektywie ma się coś w rodzaju seansu — ni to hipnozy, ni to snu na jawie… To zresztą jeszcze nie wszystko. Poza tym czułem się jak uczniak schwytany na gorącym uczynku, właśnie gdy wypisuje na świeżo pomalowanej ścianie swój lakoniczny sąd o Wowce, koledze z ławki. Było mi wstyd mego zapomnienia.
Mój stosunek do Rewina wydawał mi się przedtem całkiem na miejscu. Ale czy obojętność można uważać za coś całkiem na miejscu?
Ludzie się wstydzą, gdy postępują w sposób niezbyt właściwy, i stawiają się w niezbyt pochlebnym świetle. Człowiek chciałby zawsze przedstawić się z najlepszej strony. Jak widać, ja również chciałbym przedstawić się z najlepszej strony, choć nigdy bym się o to nie posądzał…
Lecz cóż to? Przed oczami zamigotały mi jaskrawe błyski. Pewnie włączono cerebrotron… Światło zmętniało i rozproszyło się. Naraz znalazłem się na dnie jakiegoś jeziora. Chwieją się trawy podobne do długich włosów. Drgają na wpół przezroczyste grudki śluzu, miotają się niebieskawe kulki, podrygują rzęsy podłużnych wymoczków. Wydają się bardzo duże, zupełnie jakby moje oczy nabrały nagle ostrości mikroskopu.
Skądś tam, z butelkowozielonych odmętów napływa na mnie olbrzymi czarny cień. Nie mam czasu mu się przyjrzeć, ale serce ściska mi się ze strachu. Czuję się jakby rozdwojony. Z jednej strony doskonale zdaję sobie sprawę, że leżę na kozetce i nic mi absolutnie nie grozi, ale druga część mojego „ja” jest tam, głęboko w wodzie i drży z przerażenia. Pragnie wyrwać się i uciec od nieznanego niebezpieczeństwa.
I oto czuję, że biegnę. Nie widzę siebie. Ale wiem, że biegnę. Obok migają słupy, dymią pochodnie, poruszają się postacie ludzi. Przed oczami zjawiają się marmurowe stopnie. Zdaje się, że schody nie skończą się nigdy. Nagle przede mną ukazuje się łuk triumfalny, opleciony bluszczem i pędami dzikiego wina. Rozchylam gąszcz liści. Stoję na wysokim wzgórzu. W dole szaleje pożar. Podpalone z trzech stron płonie miasto. Od czasu do czasu, gdy zapada się jakiś dach, ku niebu wzbija się snop złotych iskier, iskry gasną w locie i opadają w czerwonawej mgle. W blasku pożaru mogę rozróżnić niektóre budowle. Wydają mi się znajome. Mnie — to znaczy temu, który leży na kozetce.
Majestatyczny Panteon, Koloseum o groźnie nachmurzonych oczodołach okien, Łuk Triumfalny Antoniusza, ginące w mroku stopnie Term Karakalii. To płonie Rzym. Gotuję się cały z gniewu i oburzenia.
Oto znów migają przede mną schody. W mieście „dzieją się straszne rzeczy. Krwawe odblaski na hełmach z orlimi skrzydłami. Z płonących domów wybiegają półnagie kobiety. Zdzierają z siebie tuniki i zawijają w nie wrzeszczące dzieci. Szczękają miecze. W wąskim, cuchnącym zaułku ktoś woła kogoś zanosząc się od łkań.
Na placu przed świątynią zgromadził się tłum. W purpurowym blasku pożaru twarze wydają się lśniąco czarne. Ludzie czekają na kogoś. Domy walą się w gruzy, na ulicach gwałty i bezeceństwa. Ciała pomordowanych poniewierają się w kałużach, w których krew trudno odróżnić od wina. W odblasku ognia wszystko jest czerwone, wszystko dymi. Gniew już mnie nie dławi. Wzburzenie zbiera się w sercu i kamienieje tam w ciężki głaz nienawiści.
Ludzie na placu poruszyli się gwałtownie i niespokojnie. Ktoś wykrzykuje pogróżki i przekleństwa. Starcy wznoszą ku górze wyschnięte ramiona. Kobiety tulą do piersi zanoszące się płaczem dzieci. I nagle pojmuję, że wszyscy oni spoglądają na mnie. W ich sercach czytam zdecydowanie i wiarę. Zdaję sobie sprawę, że do tych ludzi przemawiałem, że natchnąłem ich kipiącymi we mnie uczuciami. Lecz nagle tłum ogarnia panika, morze głów na placu zakołysało się, a nad nim błyskają spiżowe orły, kołyszą się liktorskie rózgi, chwieją się włócznie i wzniesione do cięcia miecze.