Poznaję godła najwyższej władzy i rzucam się naprzeciw temu znienawidzonemu symbolowi. Ale drogę zamykają mi dwie skrzyżowane włócznie.
Lampa na stoliku zapaliła się. Cicho brzęczy transformator. Mirojan podszedł do mnie.
— No, jak tam? — pyta.
Nie jestem w stanie odpowiadać. Mirojan pochylił się i zajrzał mi w oczy. Potem machnął ręką i odszedł. Lampa znów zgasła.
Przede mną rozciąga się olbrzymia zielona sawanna. Miękka i soczysta trawa chwilami zasłania mi widnokrąg, jakaż jest wysoka. Słońce pali żywym ogniem. Powietrze parne i duszne. Ale ja, leżąc na kozetce, nie czuję żadnego zapachu. I nagle jakbym sobie ten: zapach przypomniał, jakby drzemał on gdzieś w mej [podświadomości. Zapachy długo można pamiętać. To pamięć odruchowa. Wystarczy wyobrazić sobie cytrynę z jej żółtą połyskującą skórką, mętnawy sok ściekający po ostrzu stołowego noża, by poczuć ostry, przenikliwy zapach i by do ust zaczęła napływać ślina.
Ja, leżący na kozetce paleoklimatolog, przeczytałem mnóstwo książek o kopalnej faunie i florze. Być może dlatego wizja, jaką ukazał mi cerebrotron, tym razem nie wydała mi się tak zupełnie realna. Zbyt wielkie było zainteresowanie leżącego na kozetce paleoklimatologa, by mógł wyłączyć się całkowicie. Chwilami jednak wyłączałem się zupełnie i byłem już tylko tym skradającym się po „pierwotnej sawannie pod promieniami wczesnego porannego słońca.
Od razu poznałem, że jestem teraz w trzeciorzędzie ery kenozoicznej, kiedy to maleńkie ciepłokrwiste zwierzątka okresu kredowego wygrały już walkę o byt. W cieniu gigantycznej akacji hienopodobne drapieżniki otoczyły jakiegoś arsenoterium. Olbrzymie zwierzę, znacznie większe od słonia, pochyla uzbrojony dwoma rogami łeb i zaciekle odparowuje ataki wrogów. Boję się, ale moja ciekawość jest silniejsza od strachu. Padam na ziemię, podkradam się bliżej. Rozchylam giętkie łodygi traw i przyglądam się całej walce od początku do końca. Teraz arsenoterium zręcznie chwycił na rogi jednego z drapieżców i podrzuca go wysoko w górę. Z przejmującym wyciem hiena trzeciorzędu spada w kolczaste zarosła, głośno plasnąwszy o ziemię. Arsenoterium dosięga rogami jeszcze jednego przeciwnika, którego w oka mgnieniu tratuje potężnymi jak pnie drzewa nogami. Rycząc groźnie i szczerząc kły hieny zaczynają cofać się w zarośla. Olbrzym wyszedł z walki zwycięsko, lecz nie ściga swych wrogów. Jest wielki i wielkoduszny. Na polanie ukazuje się jeszcze jeden olbrzym, przodek nosorożca indrikoterium. Na widok rozszarpanych hien parska tylko i spokojnie zaczyna się paść. Wypłasza z trawy jakieś niewielkie, nie większe od kota zwierzątka, które umykają co sił. To eohippusy, pełne wdzięku i gracji prakonie.
Już po walce. Nie muszę już ukrywać się w trawie. Prostuję się i idę dalej na dwóch nogach. Od czasu do czasu jednak nieodparcie ciągnie mnie ku ziemi i wtedy staję na czworakach. W powietrzu krążą i brzęczą ogromne owady, wśród traw przemykają najprzeróżniejsze czworonogi, płazy i gady. Ale nie zwracam na nie uwagi. Spieszę się. Dokąd? Tego nie wiem. Potrafię tylko odczuwać, że dokądś mi pilno. Zagłębiam się w las i idę wśród olbrzymich pni obrośniętych pasożytniczymi pnączami. Gdzieś na wysokości przyprawiającej o zawrót głowy łączą się ze sobą korony palm, szumią połyskujące liście mirtów i cisów, majestatycznie chwieją się kosmate konary sekwoi.
Nagle widzę jak po gładkim pniu cisu ześlizguje się mała długoręka małpka. Do pleców jej przywarło małpiątko o smutnych i wyrazistych oczach. Opadając na przednie łapy małpa spieszy mi naprzeciw. Czuję jak wzbiera we mnie czuła tkliwość. I właśnie wtedy dopiero ja, lezący na kozetce paleoklimatolog, uświadamiam sobie, że jestem taką samą małpką — prokonsulem. Oto dlaczego trawa sawanny wydawała mi się tak wysoka jak dziewiczy las! Prokonsule miały zaledwie trzydzieści pięć centymetrów wzrostu i trzydzieści pięć milionów lat musiało minąć, zanim stały się ludźmi.
Razem z małpą wdrapuję się po pniu i ruszamy na wędrówkę po koronach drzew. Czepiamy się lian, rozhuśtujemy się i w ten sposób przedostajemy się na inne, odległe nawet drzewo.
Nie wiem, dokąd dążymy, lecz przemożny głos instynktu zmusza mnie do pośpiechu. Chwieją się korony drzew i ziemia spieszy nam ‘naprzeciw. Poprzez liście z rzadka przenikają smugi słonecznych promieni. A gdy nagle światło mnie oślepia, sam nie wiem, co się dzieje: czy to blask słońca, czy Mirojan zapalił rampę.
To słońce. Już zachodzi właśnie. Osłaniam przed nim oczy dłonią i wycieram spoconą twarz… Jak pięknie pachnie świeżo skoszona trawa! Miarowo macham kosą. Potulnie padają kiście, kłoski i baldaszki traw, barwne kwiaty, liliowe główki koniczyny. W oddali z wolna zapada zielonkawo — błękitny zmierzch. Widać już nawet księżyc na niebie. Jest bladawy i ledwie widoczny. Jak niedojrzała pestka arbuza. Posępnie połyskuje woda. Na zachodzie krzyże goreją pozłotą. Ja, leżący na kozetce, rozpoznaję niepowtarzalną, śmiałą architekturę Soboru Troickiego o trzech kopułach. Miasto na horyzoncie to Psków.
Koszę trawę dalej. Kosa podzwania, a mnie się wydaje, że to szum wody przeciekającej poprzez dębowy grzebień jazu na rzece.
Nagle czuję spaleniznę, przynosi ją do mnie powiew wiatru. To nie ten miły dym ogniska, na którym w kociołku gotuje się zupa, nie tak pachną palące się suche liście. Od razu poznaję, że to gryzący i złowieszczy dym pożaru i wojny. Porzucam kosę i biegnę. Duszący podmuch uderza prosto w twarz. Serce wali gdzieś pod samym gardłem. Wydeptana wśród łąk ścieżka nie ma końca. Nie mam już sił biec… Żaby kumkają w szuwarach jeziora. Czuję już wyraźnie swąd spalenizny. Biegnę, wciąż biegnę. Chociaż może mi się tylko wydaje, że biegnę, a w rzeczywistości ledwo się wlokę, przyciskając ręce do piersi, z której wyrywa mi się rozkołatane serce. Widzę już spłoszone wrony, krążące nad czubkami płaczących brzóz. I czarny gęsty dym, poprzez który prześwieca trwożnie zachodzące słońce. Tam stał mój dom. Nie mam już do czego się śpieszyć. Rzucić się tylko na suchy miałki piach, drzeć z rozpaczy włosy z głowy, rwać przydrożne zielsko, drapać paznokciami ziemię. Ale nie padam na ziemię. Patrzę na dym nad pogorzeliskiem, widzę zakute w żelazo konie z pękami piór na łbach i zakutych w żelazo jeźdźców z opuszczonymi przyłbicami, podobnymi do ptasich dziobów.
Zawracam, cofam się. Spieszę prosto w stronę kamiennego kremla „Krom”, u zbiegu rzek Wielkiej i Pskowskiej. Na kopułach jego wież dzień zamiera posępnym blaskiem. Brama miejska jeszcze otwarta, choć dzwony biją już na trwogę i lud tłoczy się na rynek. Spod sklepienia bramy jakiegoś potężnego budynku, jakby wyciosanego z jednolitej kamiennej bryły, wyjeżdżają wozy. Skrzypią osie. Ludzie ładują kamienie. Rozpalają ogniska pod okopconymi kotłami, w których wrze i bulgoce smoła. Na wałach miejskich stoją nieruchomo łucznicy. Spieszą do nich kobiety z rozpuszczonymi włosami, w odzieży z samodziału, w białych płachtach niosą im bochny chleba.
Nachmurzeni bojarzy niechętnie rozdają „prostemu ludowi” topory i proce. A ludzie w łachmanach i podartych łapciach idą na mury z toporami i drągami. Ja mam w ręku widły. Także spieszę na mury. Niemieccy rycerze podjeżdżają pod mury miasta. Nadchodzą klinem. W środku kolumny idą piesi knechci. Uzbrojeni;są w krótkie miecze i kusze. A zakuci w żelazo jeźdźcy otaczają ich niby ostrokół. Jadą ze sterczącymi w górę ciężkimi kopiami, strojnymi w proporce. Można już rozróżnić barwne godła na podłużnych, spiczasto zakończonych tarczach. Z lewej strony, w cieniu kopuł potężnego soboru Klasztoru Iwanowskiego, jedzie osobna grupa wspaniale przybranych wyborowych jeźdźców, towarzysząca samemu Wielkiemu Mistrzowi. Dzwony na wieżach biją coraz głośniej, ponad miastem huczy nieprzerwany jęk trwogi.