Przednia straż wroga podchodzi pod mury i nasi łucznicy dają pierwszą salwę. Gęsto posypały się strzały, jakby chmura przeszła nad ziemią. Ale zakutym w żelazo jeźdźcom nie mogą wyrządzić krzywdy. Kilku zaledwie knechtów chwyta się za pierś i pada pod nogi następujących zwartymi szeregami towarzyszy.
Knechci zdejmują z ramion kusze, napinają je i przyklęknąwszy na jedno kolano zaczynają ostrzeliwać mury. Kryjemy się za kamienne blanki. Nasi łucznicy miotają swe strzały ze strzelnic na pieszych ponad głowami opancerzonych rycerzy. Podczas tej całej strzelaniny część knechtów podeszła pod same mury i pod ich osłoną zaczęła przystawiać drabiny. Młody bojar w hełmie i kolczudze, z sokołami wykutymi na opancerzonej piersi, daje ręką znak, by lać smołę. Niemieccy kusznicy nie pozwalają nam unieść ani na chwilę głów ponad blanki. Raz po raz ktoś z nas pada przeszyty grotem. Ale wrząca smoła ścieka już rynnami w murze, syczy i zastyga powoli. Kusznicy przestają strzelać, pierwsze szeregi wdrapują się na mury. Rąbiemy napastników toporami i siekierami, spychamy ich z drabin na dół pod mury. Moje widły także nie próżnują.
Bój nie ustaje. Na niebie błyszczą już gwiazdy, srebrzysty księżyc odbija się w falach rzeki, a my wciąż nie odkładamy broni. W czasie najgorętszej walki, gdy uczepieni kurczowo kamiennych blanków odpychamy nogami drabiny wrogów, rozchodzi się wieść, że bojarzy zdradzili. Otworzyli wrogom bramę od strony wschodniej. Mocne są mury z kamieni spojonych zaprawą z wapna i mleka, która przez dwadzieścia lat przeleżała w ziemi. Aż palą się nam dłonie, by rąbać i kłuć. Ale nikczemna zdrada oszołomiła nas jak grom z jasnego nieba. Knechci korzystają z naszego oszołomienia, wdzierają się na mury. A za nami, w mieście, słychać już głuche dudnienie kopyt zakutych w żelazo rumaków.
Powiązani, z nogami zakutymi w dyby, leżymy w wilgotnym lochu i słyszymy stuk ciesielskich toporów. Na rynku stawiają szubienice. Niemcy zawsze po zdobyciu miasta wznoszą szubienice. Czarne wrony krążą po niebie. Ale nieba nie widać z kamiennej ciemnicy, nie słychać, jak dźwięczy ziemia pod kopytami walecznej drużyny kniazia Aleksandra, który śpieszy nam z odsieczą. Czy przybędą jednak na czas?. O pierwszym brzasku powiodą nas Niemcy na rynek miasta…
Gdzieś tam nad nami w górze przenikliwie skrzypią okute drzwi. Blask płonącej pochodni pada na schody. Idą po nas. Głucho łomoczą kroki po wilgotnych granitowych stopniach. Coraz bliżej i bliżej…
To na pewno Mirojan zapalił lampę i zbliża się do mnie. Leżę na kozetce i staram się opanować oszołomienie. Ale to nie Mirojan. To po kamiennej podłodze jaskini drepczą bose stopy w takt rytualnego tańca. Świeże powietrze prawie tu nie dochodzi, jest duszno, dym ogniska gryzie w oczy, drapie w gardle. Lśnią nagie ramiona, wysmarowane tłuszczem, ociekające potem. Na ścianie, tuż przede mną, dostrzegam jakieś kreski. Jeszcze jedna kreska. To zapewne ja sam rysuję.
Wiem, że muszę rysować, ale nie wiem, czyj wizerunek powstaje pod moją ręką. Podśpiewuję sobie z cicha. Jestem w ekstazie. Cóż to za szczęście potrafić coś narysować. Mam tylko grudkę gliny i osmoloną głownię z ogniska, a mogę narysować wszystko, co zechcę: bizona, mamuta, renifera. Rysuję je zawsze przebite włócznią. Dlatego właśnie naszemu plemieniu tak często udają się łowy. A gdy zdarzy się nieszczęście, gdy odyniec lub tygrys szablastozębny zabije kogoś z myśliwych, wtedy plemię tańczy taniec inny, ponury i cichy, ja zaś rysuję na ścianach jaskini przedziwne znaki, zagadkowe symbole, zrozumiałe jedynie dla wtajemniczonych. Kobietom i młodym, nie wtajemniczonym jeszcze chłopcom nie wolno nawet ukradkiem spojrzeć na te rysunki. A ciekawi są ich ogromnie, wiem o tym dobrze. Boją się jednak. Więc na pocieszenie wycinam im z kłów mamuta przeróżne wymyślne cacka. Przy świetle ogniska kobiety podziwiają je w czasie długich zimowych nocy, dziewczynki kołyszą je w ramionach jak niemowlęta, śpiewając przeciągłe, smętne pieśni.
W tej chwili rysuję właśnie niedźwiedzia. Ma być rudy, więc smaruję go ochrą. Kobiety tańczą lub karmią dzieci. Mężczyźni wyciosują toporki i noże z krzemienia. Moi współbracia mają niskie czoła, wydatne kości wystają im nad oczodołami, porośnięci są włosami, a okryci skórami zwierząt. W jaskini płonie ogień. Młodzi chłopcy siedzą zapatrzeni w jego złociste języki, a w ich oczach błyska inny ogień: ogień myśli.
Ja, leżący na kozetce, zdaję sobie dokładnie sprawę, że jest to okres wczesnego paleolitu. W miejscach gdzie obozowały ówczesne plemiona koczownicze, znajdujemy teraz przeróżne sprzęty gospodarskie, broń myśliwską, wycięte z kości figurki kobiet i zwierząt. Staram się jednak nie myśleć teraz o tym, aby nie uronić żadnego szczegółu wspaniałej sceny, jaka odtworzyła się w mózgu Rewina. Ale nagle wszystko się urywa. To na pewno Mirojan coś tam majstruje. Niczego nie pozwala mi dopatrzyć do końca, „film” za każdym razem urywa się w najciekawszym miejscu. Ale nie mam o to do niego żalu. Chce pokazać mi możliwie jak najwięcej, a czas mamy ograniczony. Określam to tak zwyczajnie: film, zobaczyć do końca, pokazać. W gruncie rzeczy jednak, nikt mi tu przecież niczego nie pokazuje. To ja sam, ale nie ten ja z kozetki, przezywam te sceny jako ich centralna figura. Wszystko to widzę własnymi oczami, czuję własnym sercem, choć wszystko to nie ja sam widziałem i przeżyłem.
Wszyscy ci, co przeżywają filmy całym sercem, tupiąc i piszcząc mimo woli jak dzieci, zrozumieją mnie bez trudu. Jakiż jednak blady i sztuczny jest każdy film wobec tych wizji, które „wkłada” do mojego mózgu cerebrotron. Wkłada, właśnie wkłada! Nareszcie znalazłem odpowiednie określenie.
Faluje nade mną płynne zwierciadło. To, co odczuwam, jest jakieś niewyraźne i nieokreślone. Zwierciadło rozstępuje się i wynurzam się na powierzchnię. Niebo zasnute jest całunem chmur. Chmury podobne są do mokrej waty. Siąpi drobny deszcz. Jego strużki biją po wodzie niby cieniutkie nitki, z których niebo zda się tkać bezkresny atłas tafli oceanu. Brzeg jest tuż przede mną. Łagodnie pochyły i piaszczysty. Smutnie połyskuje wilgotna zieleń. Ażurowe paprocie i wysmukłe, twarde skrzypy. Jakaś dziwna nieodparta siła ciągnie mnie na ten brzeg. Choć przez chwilę chciałbym pobyć na tym mokrym piasku, z którego spływa mętnawa piana cofającej się fali. Ale płynne zwierciadło znowu faluje nade mną. I znowu wynurzam się i ciekawie przyglądam się brzegowi.
Ja, leżący na kozetce, od razu poznaję las dewonu. Ogarniają mnie sprzeczne pragnienia. Staram się skupić, by wszystko dojrzeć i dokładnie zapamiętać te obrazy sprzed trzechset milionów lat. Ale to przeszkadza mi uczestniczyć w nich, wżyć się w nie bez reszty. Dlatego tylko na mgnienie oka przemyka w mej świadomości potworny lęk sprzed milionów lat na widok rozwartej jak czeluść hutniczego pieca paszczy ogromnej ryby. Właśnie żeruje w głębinie. Nie ma zębów tylko rogowate naroślą na dziąsłach i błyskawicznie przegryza nimi na dwoje trzymetrowego rekina, który się na chwilę zagapił. Ale, leżąc na kozetce, poznaję w potworze rybę pancerną i urok pryska, nie mogę przestraszyć się naprawdę. Po długich wahaniach decyduję się jednak podpłynąć do samego brzegu i wyjść z wody. Na brzegu rozgrywa się przedziwna, niepowtarzalna scena. Jakieś niby — płazy przełażą przez zakrzepłą na piasku gnijącą pianę i wychodzą na ląd. Jedne uczepione są jeszcze łapkami wyrzuconych na brzeg butwiejących wodorostów, inne leżą już na piasku lub powoli posuwają się do lasu. Jeszcze inne, ale tych jest niewiele, wracają do oceanu. A ja, leżąc na kozetce, zdaję sobie sprawę, że widzę najdonioślejszą chwilę w dziejach ziemi. Oto pierwsze płazy tarczogłowe porzucają kolebkę życia, by zapewnić sobie prawo do bytowania na lądzie. Maleńkie amfibie, przeznaczeniem waszym jest stać się ludźmi! Te zaś, które przelękły się żywicznej woni lasu, żaru słońca, błękitnego bezmiaru nieba i zawracają, po prostu wyginą. Surowe i słuszne jest prawo ewolucji. Kto nie jest zdolny posuwać się naprzód — ginie.