Skądże jednak wokół mnie nagle tyle śniegu? Dopiero co było pełno zieleni… A może to nie śnieg? Owszem, śnieg. Rozmiękły, topniejący, na wpół zmieszany z wodą, z błotem, rozdeptany butami śnieg. Szare niebo połyskujące metalicznie, pełne żółtawych smug, zwisa nisko.
Gdzieś ze świata, znad zamarzniętych rzek ciągnie już podmuch przedwiośnia. Niepokojący, mocny zapach. Ludzie chciwie łowią go w drżące nozdrza. Zadzierają głowy, mrużą oczy. Tłum podnieconych ludzi w łachmanach. Stoją grupami. Zbierają się w zwarte grupy, rozchodzą się, krążą. Od czasu do czasu ktoś staje ponad tłumem, zrywa z głowy czapkę i zaciskając pięści zaczyna przemawiać. Tłum huczy jak wezbrana rzeka.
Jak powódź porywa kawał drzewa, tak mnie unosi rwący potok ludzki. Buty, walonki, futrzane łapcie mieszą rozmiękły śnieg. Szara wiewiórka obgryza wielką cedrową szyszkę. Ponuro spogląda stuletnia, ciemnozielona jodła. Duży, drewniany dom. Weranda z ozdobnie wycinanych desek. Pogięty blaszany szyld: „Złoto dorzecza Leny. Towarzystwo Akcyjne. Kantor”. Na werandzie stoi opasły tłuścioch o nalanej krwią twarzy. Stoi z gołą głową. Wysmarowane brylantyną włosy, równiutki przedziałek. Palce wsunął do kieszonek kamizelki. Na brzuchu wisi ciężka złota dewizka. Obok niego oficer w niebieskim mundurze żandarma. Czerwone akselbanty, szabla. Chuda, nerwowa twarz, błędne, zbielałe oczy. W dłoni nerwowo ściska białą rękawiczkę. I jest z nimi jakiś cudzoziemiec, wysoki i szczupły. Skórzany kaszkiet z podniesionymi futrzanymi nausznikami. Monokl, sztylpy. Kręcą się zgarbieni kanceliści w binoklach, z teczkami pod pachą. Twarze w oparach oddechów.
A niebo ponad głowami ciężkie, przytłaczające. Na kogo to niebo się zawali? Na nas czy na nich? Głupstwa plotę. Sam już nie wiem, co wygaduję z przejęcia. Niebo przecież na nikogo zwalić się nie może. Obok mnie idzie rumiana, krzepka dziewczyna w waciaku. Duże, szare oczy, groźne, wzburzone jak niebo. Kurczowo trzyma za rękaw wysokiego chłopaka o ciemnej, wymizerowanej twarzy. Chłopak ma brązowe palce od machorki. Pali i zanosi się długim, męczącym kaszlem.
Ludzie maszerujący przed nami zatrzymują się. Patrzę na ich stężałe w napięciu oczekiwania karki. Nieraz karki wyrażają więcej od twarzy. Ci za nami napierają. Dlaczego stanęliśmy? Patrzę teraz ponad głowami tłumu. Zapewne wspiąłem się na palce. (Samego siebie nigdy nie widzę). Pstre morze głów. Czerwony sztandar trzepocze na wietrze. Twarze żołnierzy też są czerwone, siniejące. Broń w pogotowiu. Na lufach bagnety. Złociste, błyszczące guziki, czerwone szamerowania, żółte znaki na naramiennikach. Skórzane ładownice z amunicją. Na mechatym suknie płaszczy lekki Oszroń. Wszystko widzę wyraźnie i dokładnie, jak przez odwróconą lornetkę, jak z oddali. Widzę jednak, dziwna rzecz, tylko fragmenty, nie powiązane sceny, jakieś urywki. Jakby filmowe skróty. Może to z podniecenia? Podniecony jestem ogromnie, ledwo nad sobą panuję. Dlaczego wciąż stoimy? Jak we śnie. Oficer na werandzie wrzeszczy coś — rozdziawia gębę szeroko. Ale słów jego nie słyszę. Ani słów kancelistów, którzy bez przerwy poruszają ustami. Ktoś z nas, z pierwszego szeregu, też coś krzyczy, wymachując czapką z nausznikami. Co chwila odwraca się, jakby pytał stojący poza nim tłum: „Czy nie mam racji? Powiedzcie sami!”
Tylko żołnierze stoją nieruchomo. Linia bagnetów ani drgnie. Tłuścioch z dewizką przykłada dłoń do ust i szepce coś na ucho oficerowi. Oficer potakująco kiwa głową. Malinowe sznury akselbantów poruszają się leciutko. Żołnierze mają oczy utkwione w dal, jakby nas nie widzieli. Niebieskie, niebieskie oczy.
Nic nie rozumiem, co się dzieje wokół mnie. Ludzie przed nami cofają się, odwracają się od nas. Wszyscy biegną. A ja wciąż nie rozumiem, co to wszystko znaczy. Nie mogę się temu wszystkiemu nadziwić. Jakby sam jeden zostaję twarzą w twarz z żołnierzami i tymi na ganku… Dzieli mnie od nich jakieś dwieście kroków. A wszędzie dokoła czernią się na śniegu leżące postacie. Niektóre nieruchome, inne ledwo się ruszają. Wszędzie dokoła mnie leżą ludzie. A ja mam coraz bliżej śnieg przed oczami. Niebo, weranda, żołnierze, wszystko jakby się pochyla, zamazuje, znika… Dlaczego? Co się stało? Żółty, rozdeptany, brudny śnieg dookoła różowieje, coraz bardziej różowieje. Aż wreszcie staje się czerwony jak sztandar ponad czarnym tłumem…
W sali cerebrotronu już dawno pali się lampa. Przy mnie na kozetce siedzi Mirojan. A ja lezę i nie mam sił się ruszyć. Trudno mi uwierzyć we własną realność. Realne było to wszystko tam na śniegu zagubione] w tajdze nadziezdyńskiej kopalni. Jakże łatwo zapominamy o tak wielu istotnych sprawach. A przecież to, co wydaje się nam dziś najzupełniej zwykłe, samo przez się zrozumiałe, rodziło się powoli z trudu i znoju ewolucji, z pełnego cierpień rewolucyjnego wstrząsu. I obficie zroszone jest krwią. Tak jak ów kwietniowy śnieg w 1912 roku w kopalni u ujścia Olekmy i Witimu do Leny.
Za oknem cicho zapada zmierzch. Elektryczną koleją wracam do Moskwy. Przed chwilą właśnie skończyłem czytać notatki Mirojana. Taki byłem ich ciekaw, że przeczytałem je tu, w wagonie. Teraz siedzę i myślę. Myślę o bardzo wielu sprawach. Gdzieś tam za mną, w samym końcu wagonu jedzie jakaś wycieczka, śpiewają chórem na cały głos. Gra akordeon, puste wiadro dudni pod młodymi palcami w zastępstwie bębna. Śpiewają pieśni Okudżawy. Śpiewają o miłości i rozstaniu. Cały wagon słucha. Z ukrytą, przyjazną zazdrością. Duszę ogarnia jakiś smutek i spokój. Wszyscy wiozą bukiety kwiatów. Astry, georginie, floksy. Żywe kolory aż w oczy kłują. Zapach więdnących kwiatów. Zapach szarugi i wczesnej jesieni. Kwiaty są piękne i pełne tęsknoty jak pieśń. Pieśń milknie. Słychać sprzeczki i śmiechy. Akordeon gra znów, niecierpliwi się, nie może się doczekać następnej piosenki. Znów rozlega się chóralna pieśń. Akordeon radośnie przyłącza się do niej.
Piękna piosenka. Ale skończyła się. Cały wagon jakby się ocknął ze snu. Ludzie uśmiechają się i powracają do przerwanych rozmów, do odłożonych książek i pism. Obok mnie siedzi młoda kobieta, czyta „Romantyków” Paustowskiego. Zapach jej perfum jest delikatny i przyjemny.
Znów otwieram kartonową teczkę i odnajduję miejsce, w którym Mirojan puszcza wodze swej fantazji. I pomyśleć, że wszystko, co dziś przeżyłem, co widziałem, to zaledwie dwadzieścia minut pracy cerebrotronu. A ta teczka zawiera zwięzłą relację stu czterdziestu godzin! I wszystko to przekazał nam mózg jednego człowieka. Nieszczęśliwego, odciętego od świata człowieka. Ta jedyna w swoim rodzaju praca nie ustaje ani na chwilę od wielu, wielu dni. Ileż niepowtarzalnych wizji, dawno zaginionych krajobrazów, dramatów, jakie niegdyś rozegrały się w życiu naprawdę! Ludzki mózg nie jest w stanie, fizycznie nie jest w stanie pomieścić takiego olbrzymiego zasobu wiadomości. Skądże więc to wszystko? Może to echa przeczytanych książek? Raczej nie. Wszystko zbyt prawdziwe i prawdopodobne aż do najdrobniejszych nawet szczegółów. Żaden autor nie potrafiłby tego wszystkiego tak drobiazgowo przedstawić. Po to, by w ludzkim mózgu mogły powstawać podobne obrazy, nie wystarczyłoby przeczytać całej biblioteki Lenina w Moskwie wraz z Biblioteką British Museum! Nie wystarczyłoby! Nie, to wszystko są rzeczywiste sceny, jakie się kiedyś wydarzyły. Skądże się one jednak biorą?