— Jak leci? — spytałem.
Łączność pomiędzy nami działała doskonale.
— Czekaliśmy na ciebie — powiedział Titow. — Zastanawiałem się ciągle, kto do nas przypłynie.
Wystarczyło na niego spojrzeć, aby zrozumieć: ten człowiek ani na minutę nie wątpił, że pomoc przybędzie i po prostu czekał na nią. Z nim było wszystko w porządku.
— A jak panu podoba się sytuacja? — spytałem Kałabuszewa.
— Zachwycająca! — wykrzyknął. — O czymś podobnym można jedynie marzyć.
Na jego twarzy pojawił się zachwycony uśmiech. „No tak — pomyślałem — tutaj też wszystko jest jasne”.
— No… co powiecie, panowie, na temat węża? — zadałem trzecie pytanie.
Titow w milczeniu wzruszył ramionami.
Kałabuszew beznadziejnie machnął ręką.
Pomilczałem chwilę. Nie bardzo mi się chciało robić z siebie idiotę, ale przecież to wszystko nie przyśniło mi się.
— W jaki sposób będziemy się stąd wydostawać? — spytałem.
— Normalnie — powiedział Titow. — Wyciągniesz nas za ogon i to wszystko.
— Nawet przykro to zostawiać — z goryczą powiedział Kałabuszew. — Ale my tu jeszcze wrócimy! — pocieszył się.
— No cóż, jak za ogon to za ogon. — Chciałem jak najszybciej zacząć działać. — Nie będziemy na nic czekać.
Obróciłem swoją „Raję” w ten sposób, żeby jej dziób położył się na rufie „Rai I” (określenie „dziób” czy „rufa” w przypadku „Rai” są, powiedziałbym, względne).
Włączyliśmy przyssawki i nasze stateczki stworzyły jedną całość. Rufa mojej „Rai” zaczęła pracować pełną parą, ale „Raja I” utknęła na dobre. Moja „Raja” kręciła się, wierciła, wyginała na wszystkie strony, jak okoń na haczyku, a „Raja I” stała jak przymurowana.
— Musisz i ty trochę popracować — powiedziałem do Titowa.
Titow włączył silniki swego stateczku. Działając wspólnie narobiliśmy takiego szumu, że gdybyśmy znajdowali się wewnątrz jakiegoś stworzenia, bez względu na jego wielkość, musiałoby ono poczuć uderzenia i zareagować.
Ale wokół nas nic nie drgnęło, wszystko pozostało bez ruchu jak skała. Po raz pierwszy z całą jasnością zrozumiałem, że znajdujemy się w tunelu, wewnątrz podwodnej góry. „Raja I” na skutek połączonych wysiłków dwóch maszyn zaczęła wyślizgiwać się ze szczeliny skalnej i w końcu wydostała się na swobodę.
Zdecydowaliśmy się płynąć w zespole, nie rozczepiając się. Taki sposób nawigacji wydał nam się bezpieczniejszy. Konstruktorzy przewidzieli możliwość łączenia stateczków. Dwie lub nawet trzy „Raje” mogły tworzyć łańcuch i płynąć razem. Powtarzam, że nie zdarzyło mi się słyszeć o bezpieczniejszej i lepiej pomyślanej konstrukcji.
— No to płyniemy do wyjścia — ożywił się Titow.
Ale w tym momencie hydrofony odebrały jakiś dziwny szum. Potem zakołysało nami. Trwało to chwilę i niebawem się uspokoiło. Ale coś zmieniło się w otaczającym nas środowisku.
— Nie ma prądu — powiedział Kałabuszew.
Rzeczywiście prąd wody, przez cały czas spychający połączone „Raje” do wewnątrz podziemnego tunelu, zniknął.
— Zawalił się strop pieczary — powiedział Kałabuszew. Pokazał ręką w kierunku wejścia.
— Trzeba zrobić mały rekonesans — zaproponował Titow.
Nic innego nam nie pozostawało. Ruszyliśmy ostrożnie, gotowi odskoczyć do tyłu przy pojawieniu się jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
— W jaki sposób was tutaj zaniosło? — spytałem Titowa.
— Właśnie, zaniosło — powiedział ze skruchą w głosie. — Rozumiesz, płynęliśmy wzdłuż kanionu i ciągle natrafialiśmy na jakieś otwory w prawej ścianie wąwozu. Jeden z nich wydał nam się podobny do głowy węża, a właściwie do paszczy sfotografowanej przez kamerę telewizyjną. Zatrzymaliśmy się, by dokładniej to obejrzeć, wyłączyłem silnik. I na tym polegał mój błąd. Prąd wciągnął nas do wnętrza otworu i góra „połknęła” nas. Zdarzyło się to tak nieoczekiwanie, że z całej siły uderzyłem głową w ściankę kabiny. Kiedy przyszedłem do siebie, zobaczyłem, że tkwimy w szczelinie skalnej równie mocno, jak siekiera wbita w pień drzewa.
— Próbowałem włączyć silnik — wyjaśniał Kałabuszew. — Przez pomyłkę dałem całą naprzód, no i wpakowałem statek w pułapkę.
Płynęliśmy prawie bez przeszkód, tylko dwa razy na moment utknęliśmy w przewężeniach korytarza. Poprzednim razem chyba ich nie było. Ale niespodziewanie dziób mojej „Rai” oparł się o coś.
— Jesteśmy przy samym wyjściu — powiedział Kałabuszew. Zapamiętał wszystkie zakręty podziemnego korytarza i doskonale się w tym labiryncie orientował.
— Wyłączmy światło — zaproponował Kałabuszew. — Rozejrzyjmy się.
Wygasiliśmy oświetlenie. W ciągu pierwszych dwóch czy trzech minut nie widziałem kompletnie nic. Następnie zacząłem rozróżniać rozmyte kontury nierównych ścian groty. Zajarzyły się, a potem wypełniły jaskrawym światłem niewielkie punkciki, wyglądające jak oczy nieznanych drapieżników. Pojawiły się słabo migające plamy. Wszystko razem przypominało fragment Drogi Mlecznej, w pobliżu ciemnej mgławicy nazwanej Głową Konia.
— To my zapaliliśmy tę iluminację — wyjaśnił Kałabuszew. — Fosforescencja.
Podczas ruchu „Raj”, ze swojej oświetlonej kabiny rozróżniałem tylko poszczególne plamy i coś podobnego do grubych macek wyciągających się w moją stronę. Teraz orientowałem się lepiej. Znajdowaliśmy się ‘ w podziemnej grocie, całkowicie wypełnionej wodą. Kiedy wzrok przywykł do ciemności, zupełnie wyraźnie widziałem jej białawe kontury.
Miałem już zupełnie sprecyzowany obraz sytuacji. Dałem się nabrać na tę samą przynętę, która skusiła Kałabuszewa i Titowa. „Raja II” tak szybko została wciągnięta przez prąd do wnętrza góry, że znajdując się jeszcze pod wrażeniem widzianego przed chwilą węża, wyobraziłem sobie, iż ten sam potwór, albo inny egzemplarz tego gatunku, napadł na mnie. Nigdy nie przypuszczałem, że ja stary, podwodny wyjadacz mogę się tak rozhisteryzować!
W prawdziwie niebezpiecznej sytuacji znaleźliśmy się dopiero teraz, gdy nas zatrzasnęło niczym mysz w pułapce. Instrukcja nie na darmo zabraniała zagłębiać się w Labirynt Tumberlinga. W pewnym stopniu usprawiedliwiał mnie fakt, że byłem święcie przekonany, iż „Raja I” właśnie w tym miejscu przedostała się do wnętrza podziemnej góry. Ale mimo to powinienem uzyskać pozwolenie na wejście do labiryntu. Titow i ja w równej mierze pogwałciliśmy instrukcję, zresztą obaj uczyniliśmy to mimowolnie. Co prawda, dzięki tym przypadkowym błędom, znalazłem „Raję I”. I w ogóle wszystko skończyłoby się dobrze, gdybyśmy teraz potrafili przekroczyć granicę oddzielającą królestwo Plutona od obszarów pozostających we władaniu Neptuna. Ale między nami a Oceanem znajdowała się kamienna ściana. Nasze noże ultradźwiękowe oczywiście na nic się tu nie zdadzą. Konstruktorzy „Raj” budowali przecież statki podwodne, a nie kombajny górnicze.