— Ale coś przecież wiesz, jesteś niegłupi chłop! — jęknął LaFollet klęczący obok posłania i delikatnie trzymając jedną dłoń na boku treecata.
Sam miał imponujący siniak na napuchniętym policzku, malowniczy strup na łuku brwiowym i poruszał się kulejąc. Na dodatek jak Montoya podejrzewał, miał wybity lewy bark, ale od samego początku pobytu w celi całą uwagę poświęcał stanowi Nimitza.
— Wiem, że ma złamane prawe środkowe ramię i przedramię. I żebra w okolicy środkowej. Kolba trafiła go z góry i z boku i jestem prawie pewien, że staw barkowy i bark też poszły — wyjaśnił Montoya. — Natomiast nie sądzę, żeby uszkodzony został kręgosłup, ale głowy bym za to nie dał. I za mało wiem o jego anatomii, by mieć pewność, że dobrze poskładam kości, które na pewno są połamane. A raczej że poskładałbym je w normalnych warunkach. Prawie na pewno staw barkowy będzie potrzebował chirurgicznej rekonstrukcji, a o tym tu i teraz nie ma nawet co marzyć.
— Czy… — LaFollet odchrząknął — czy chcesz powiedzieć, że on umrze?
Montoya westchnął.
— Chcę powiedzieć, że nie wiem, Andrew — przyznał łagodnie. — Pewne objawy są dobre: najważniejsze, że nie ma krwawienia z nosa ani z pyska. To i stały oddech wskazują, że połamane kości nie uszkodziły płuc. Nie czuję też żadnego rosnącego obrzęku wewnętrznego, co sugeruje brak wewnętrznego, krwawienia, albo tak minimalne, że nie będzie miało znaczenia. Gdybym miał coś, co mógłbym wykorzystać jako łupki, przynajmniej unieruchomiłbym mu łapę i bark, co powinno zapobiec dalszym uszkodzeniom, ale poza tym… Poza tym niewiele mogę zrobić. To, czy przeżyje czy nie, bardziej zależy od niego niż ode mnie. Dobrze, że treecaty są odporne na zranienia.
— Wiem — LaFollet wstał i pogłaskał Nimitza po nieuszkodzonej górnej części ciała. — Nigdy się nie poddał… to i teraz się nie podda.
— Mam nadzieję, ale…
Montoya urwał, słysząc odgłos otwierających się drzwi, w których stanął arogancki porucznik w czarnym uniformie. Porucznik wkroczył do celi, a w ślad za nim dwóch funkcjonariuszy uzbrojonych jak zwykle w automatyczne strzelby systemu flechette. Jeńcy odruchowo zmienili pozycje, skupiając się frontem ku niemu, co wywołało pogardliwe prychnięcie.
— Wstawać! — warknął. — Towarzyszka sekretarz Ransom chce was widzieć!
— Obawiam się, że to absolutnie nie wchodzi w grę — oznajmił chłodnym, rozkazującym głosem Montoya.
Nikt, kto nie widział go przy pracy nad rannym na pokładzie wstrząsanym kolejnymi trafieniami, nie miał okazji poznać tego tonu, toteż zaskoczył wszystkich. Najbardziej porucznika, ale ten też najszybciej zareagował, chcąc odzyskać autorytet w oczach podwładnych wymieniających już porozumiewawcze uśmieszki.
— Widzę, że mamy błazna na pokładzie! — prychnął i dodał zupełnie innym tonem: — To pierwsze i jedyne ostrzeżenie: tu nie ty ustalasz zasady, tylko my! I jak każę ci skakać, to masz kurwa skakać!
— Odnośnie do ustalania zasad to sekretarz Ransom osobiście poleciła mi utrzymać przy życiu tego treecata — oznajmił jeszcze zimniejszym tonem Montoya, nie kryjąc już zupełnie lekceważenia dla oficerka. — Proponuję więc, żebyś sprawdził, czy mówiła poważnie, czy może się rozmyśliła, zanim zrobisz z siebie idiotę, odciągając mnie od niego.
Porucznika aż cofnęło z wściekłości, ale jeszcze szybciej niż poprzednio zadziałał instynkt samozachowawczy. Zawahał się tylko na moment, nim polecił jednemu z podkomendnych:
— Skontaktuj się z towarzyszką kapitan i sprawdź, czy chcą doktorka, czy ma zostać ze zwierzakiem.
— Rozkaz, towarzyszu poruczniku! — funkcjonariusz strzelił obcasami i wyszedł na korytarz.
Wrócił po paru minutach, wyprężył się i wyrecytował:
— Towarzyszka kapitan każe zostawić doktora i przyprowadzić resztę!
— Dobrze — porucznik spojrzał na McKeona i wskazał kciukiem drzwi. — Słyszeliście, więc ruszcie dupy.
Nikt się nie poruszył — wszyscy jeńcy spoglądali na McKeona.
Porucznik zacisnął wargi i dał krok ku niemu. I zamarł, widząc chłodny i kalkulujący wzrok traktujący go jak mebel.
— Istnieje granica ile razy zdążycie nam przyłożyć kolbami, nim ktoś z nas zabierze wam zabawkę — powiedział spokojnie McKeon. — A wtedy starsi pobawią się z wami, chłopcze.
Oficerek otrząsnął się z widocznym trudem.
— Masz prawdopodobnie rację — przyznał. — Więc dlaczego nie mielibyśmy zacząć strzelać jako pierwsi?
— Bo to ty musiałbyś wydać rozkaz, a masz jaja mniejsze od mózgu i potrzebujesz rozkazu w trzech egzemplarzach, żeby się wysrać — odparł rzeczowo i z całkowitym lekceważeniem McKeon, po czym skinął na pozostałych jeńców i powiedział: — Idziemy, panowie. Dostaliśmy zaproszenie, a kobietom podobno nie powinno pozwolić się czekać. Nawet takim jak ta…
Warner Caslet nade wszystko chciał znaleźć się gdzie indziej. Nieistotne gdzie, byle nie tu. I to ledwie stanął w progu sali gimnastycznej dla załogi. Przyrządy do ćwiczeń zwalono w rogu boiska na podobieństwo szczątków dawno wymarłych dinozaurów, a całą salę obstawiono uzbrojonymi w nieodłączne strzelby strażnikami. Na środku ustawiono stół przykryty byle jak flagą Ludowej Republiki. Za stołem zasiedli Ransom i Vladovich, a za Ransom jak zwykle stali dwaj ochroniarze. Dwie ekipy z holokamerami zostały rozstawione w strategicznych punktach, tak by nic im nie umknęło, a całość wyglądała jakoś tak upiornie nierealnie.
Z pewnością przyczyniało się do tego miejsce — rozumiał konieczność użycia sali gimnastycznej, gdyż nigdzie indziej na pokładzie nie pomieszczono by wszystkich, i to tak, jak sobie tego życzyła Ransom, mając na względzie odpowiedni efekt wizualny. Natomiast tło, jakie stanowił sprzęt rekreacyjny, piłki i cała reszta przedmiotów, których przeznaczeniem była rozrywka i odpoczynek, powodowało, że wszystko inne było po prostu nie na miejscu.
Nikogo naturalnie nie interesowało jego zdanie w tej kwestii. Janseci doprowadził go do stołu, Ransom zaszczyciła go spojrzeniem, ale ponieważ wszystko było już nagrywane, nie odezwała się słowem. Wskazała jedynie krzesło ustawione z boku w sporej odległości od tych, które zajmowali ona i Vladovich. Caslet usiadł, przyznając w duchu, że sama potrafiła wywierać wrażenie — nadal czuł wściekłość, ale nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby się postawić. Cóż, między aroganckim poruczniczyną a trzecią czy drugą w kolejności osobą w państwie była pewna istotna różnica…
Dopiero co zdążył usiąść, gdy z korytarza dobiegł odgłos wielu zbliżających się równocześnie osób. Caslet spojrzał w stronę wejścia i zacisnął zęby, widząc, w jakim stanie są jeńcy. Konwojenci w zasadzie ich nie popychali, bo niewiele by to dało — część nie mogła po prostu iść szybciej, a niektórzy nie byli w stanie tego zrobić bez pomocy. Geraldine Metcalf na przykład miała kłopoty z samym choćby utrzymaniem równowagi, w czym nie było nic dziwnego — opuchlizna na lewym policzku uniemożliwiała jej otwarcie oka, a na czole miała imponujący strup zakrzepniętej krwi dziwnie przypominający odbicie kolby strzelby. Prawe oko, choć mrugała nim gwałtownie, nie bardzo potrafiło się zogniskować na czymkolwiek i gdyby nie pomocna dłoń Marcii McGinley, która ją prowadziła i podpierała, po prostu nie utrzymałaby pionu.
Część z wprowadzonych Caslet znał z okresu swego pobytu na pokładzie HMS Wayfarer. Scotty Tremaine… Andrew LaFollet, James Candless… do wściekłości doszedł wstyd, gdy dostrzegł, że i oni go rozpoznali. Zmusił się, by spojrzeć każdemu z nich w oczy w nadziei, że zorientują się, co oznacza jego izolacja, ale z wyrazów ich twarzy nie potrafił niczego odczytać. Przeniósł wzrok na resztę jeńców… łącznie było ich dwudziestu trzech, w tym kilku oficerów z Prince Adriana: sztabowców Harrington, 3 gwardzistów i 8 podoficerów. Ponad połowy nie potrafił zidentyfikować czy przypisać do funkcji, zwłaszcza jeśli chodziło o podoficerów, ale gębę Horacego Harknessa rozpoznałby wszędzie. Swoistą zagadkę stanowiło to, że sporo oficerów krążownika wysłano do systemu Tarragon, a wybrano tych właśnie dziewięciu podoficerów. Sądząc z ich min, też byli tym zaskoczeni, ale stali spokojnie wraz z oficerami, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.