Выбрать главу

Teraz uśmiechnęła się, obserwując zbliżającą się postać. Jako ludzka babka pociech Samanthy Allison interesowała się poczynaniami kociaków. Zresztą interesowała się wszystkimi treecatami, być może dlatego, że stanowiły swoistą nić łączącą jaz córką, a być może z innych powodów. Faktem jest, że interesowała się szczerze, i Miranda informowała ją na bieżąco i ze szczegółami o wszystkim, co ważnego lub zabawnego miało miejsce od ostatniego spotkania. Teraz miała już przygotowaną historię skomplikowanego dowcipu, jaki Farragut i Hood wycięli rankiem głównemu ogrodnikowi.

Myśl o tym zniknęła wraz z uśmiechem, gdy Allison podeszła bliżej. Coś było nie tak, ale kilkanaście sekund zajęło jej zrozumienie co, a kiedy to pojęła, zerwała się z ławki, wiedząc, że wydarzyło się coś naprawdę złego. Nigdy nie widziała, by Allison poruszała się w ten sposób — bez śladu energii i radości życia, w mechaniczny sposób, zupełnie jakby jej nogi niosły ją tylko dlatego, że nie miały wyboru. Zaś ich właścicielka ani nie zważała, ani nie zdawała sobie sprawy, dokąd idzie, ale będzie tak szła, dopóki nie trafi na przeszkodę uniemożliwiającą jej dalsze posuwanie się naprzód.

Miranda spojrzała na Farraguta. Oczy treecata wbite były w Allison, uszy położył po sobie, a z gardła wydobywał mu się cichy, złowieszczy warkot. Poczuł na sobie wzrok Mirandy i spojrzał na nią przelotnie, po czym znów skupił uwagę na Allison. Zaskoczona Miranda rozejrzała się i dostrzegła, że wokół pojawiły się inne treecaty — wszystkie dorosłe wyłoniły się z krzaków, przybiegły po gałęziach czy nadbiegły ścieżkami zupełnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I wszystkie wpatrywały się w doktor Harrington.

Ta podeszła bliżej i Miranda aż się skurczyła, czekając na najgorsze. Nie wiedziała, w jakiej części świadomość nieszczęścia wynikała z tego, jak zachowywała się Allison, a w jakiej pochodziła od treecatów. Pojęcia nie miała, co może czuć człowiek wyczuwający emocje dziewięciu treecatów, ale to było nieistotne. Dotknęła delikatnie ramienia Allison i spytała:

— Milady?

Jej dotknięcie zatrzymało doktor Harrington, ale przez chwilę wyglądało na to, że nie usłyszała pytania… albo też, że je całkowicie zignorowała. Potem uniosła głowę i coś ścisnęło Mirandę za gardło, gdyż w migdałowych oczach była tylko rozpacz.

— Co się stało, milady? — spytała ostrzej.

Allison przykryła jej dłoń swoją i powiedziała głosem tak martwym, że Miranda z ledwością go rozpoznała:

— Miranda…

— Co się stało, milady? — powtórzyła łagodniej.

Usta Allison zadrżały.

— Właśnie… — urwała i przełknęła ślinę. — Było w wiadomościach… właśnie je oglądałam… retransmitowane przez Ligę nagranie z Republiki… i…

Jej głos zamarł i stała tak, przyglądając się z rozpaczą Mirandzie.

— Jakie nagranie? — spytała łagodnie Miranda, tak jak się pyta przestraszone dziecko.

I na twarzy Allison Harrington rozpacz zmieniła się w przerażenie.

ROZDZIAŁ XXV

Scotty Tremaine otarł twarz szorstkim ręcznikiem dostarczonym przez dozorcę. Ręcznik był swoistą ciekawostką, bo pochłaniał płyny w sposób zbliżony do kawałka plastiku, ale był wszystkim, co miał. I prawie wszystkim, co dostali od klawiszy.

UB nie uznało za stosowne zabrania rzeczy jeńców, mimo że przyleciały one wraz z nimi na pokładzie Count Tilly, w związku z czym Scotty tak jak i pozostali miał tylko to, w co był ubrany, gdy pierwszy raz zaciągnięto go przed oblicze Ransom. Nowoczesne materiały syntetyczne są trwałe i odporne, ale wszystko ma jakąś granicę wytrzymałości, mundur także. Dozorcy zaproponowali im wymianę odzieży — na jaskrawopomarańczowe kombinezony. Jakoś bez efektu, wszyscy jeńcy bowiem zdawali sobie sprawę, czym ta łaskawość jest podyktowana. Chodziło o pozbawienie ich tożsamości i zredukowanie do bandy bezbronnych i nierozpoznawalnych więźniów. Mundury mogły być zużyte, ale jak najbardziej nadawały się jeszcze do noszenia i wszyscy woleli prać je ręcznie w umywalce, niż dać się złamać.

Ledwie to pomyślał, zacisnął usta i ponownie otarł twarz ręcznikiem, by ukryć ją przed pozostałymi. Nieuchronnie musiał mu się przypomnieć jedyny, który się złamał, i to całkowicie. Spowodowany tym ból ciął głęboko — głębiej niż Scotty się spodziewał. Czasami wydawało mu się, że głębiej niż słowa tej sadystycznej larwy skazującej Honor na śmierć. Obiektywnie rzecz biorąc, zdrada Harknessa nie znaczyła prawie nic, a jej wpływ na przebieg wojny mógł być jedynie mniejszy od minimalnego. I nie powinna w żaden sposób wywoływać bólu porównywalnego z uczuciami płynącymi ze świadomości, że ktoś, kogo Tremaine szanował najbardziej we wszechświecie, ma zginąć. Wiedział o tym doskonale. I wiedział też, że świadomość tego, co powinien czuć, a to, co czuł, były dwiema całkowicie odmiennymi rzeczami.

Odłożył ręcznik i usiadł ciężko na posłaniu, wbijając tępo wzrok w ścianę. Pomimo usilnych starań jego pamięć uporczywie wracała do pierwszego bojowego przydziału, kiedy to na placówce Basilisk poznał Harknessa. Był równie młody i nieopierzony jak Carson Clinkscales i równie silnie pragnął ukryć strach i niepewność, choć nie miał na koncie aż tak widowiskowych niepowodzeń. Horace Harkness wziął go w opiekę, choć z początku absolutnie na to nie wyglądało, i nauczył go, jak być oficerem. Nie opowiadając, lecz pokazując. Zmuszając, żartując, poddając próbom i pomagając zgodnie z odwieczną tradycją nie tylko Królewskiej Marynarki, ale wszystkich szanujących się flot wojennych w dziejach, zapewne od kartagińskiej zaczynając. Gdyż na tym właśnie polegała rola starszych podoficerów. Obojętnie jakie by poza tym były ich obowiązki, to oni stanowili kręgosłup każdej floty. To oni byli bardziej doświadczeni i wychowywali nowe pokolenia, żeby jeden z drugim żółtodziób nie zabił się i nie zbłaźnił, zanim się czegoś nauczy. I Harkness tak właśnie postępował wobec niego.

Ale nie poprzestał na tym. Scotty’ego coś dziwnie zapiekły oczy, gdy przypomniał sobie to wszystko, co razem robili. Nie licząc jednego roku, kiedy Scotty dostał przydział na Troubadoura wraz z kapitanem McKeonem przed Pierwszą Bitwą o Yeltsin, zawsze byli razem. Służyli na HMS Prince Adrian, przeszli na nim przez Trzecią Bitwę o Yeltsin i obie bitwy o Nightingale. Potem on został przeniesiony na HMS Wayfarer, a Horace podążył jego śladem… obaj ratowali sobie życie ładnych parę razy, a wtedy uratowali też wszystkich rozbitków z wraku krążownika pomocniczego…

Nigdy nie zdołał nazwać ich związku, bo nie było to coś, co wymagałoby nazywania — po prostu istniało i Scotty wiedział, że nigdy do końca nie tracił nadziei, obojętnie jak beznadziejna byłaby sytuacja, wiedząc, że obok jest Harkness.

A teraz go nie było.

I czuł się tak, jakby naruszona została któraś z podstawowych zasad fizyki. Albo raczej jakby sama się naruszyła, udowadniając, że jest fałszywa. I dlatego miał ochotę nawymyślać wszechświatowi za zdradę. Tylko że to nie wszechświat go zdradził, a napad złości absolutnie niczego by nie zmienił.

Wziął głęboki oddech i wstrzymał powietrze w płucach, kolejny raz opłakując w duchu śmierć Horacego Harknessa. Miał świadomość, że jest najstarszym rangą oficerem w celi i ma w związku z tym obowiązki. Musi dać przykład, tak jak Harkness go nauczył, kiedy jeszcze istniał, a te lekcje zapamiętał dobrze. I musi postępować zgodnie z tymi zasadami, bo w ten sposób Harkness nadal jakby istniał, w jakimś drobnym choćby procencie.