Zrobiła kolejny krok już pewna siebie… i rozległ się trzask pękających kości, gdy Honor zwiększyła nacisk i złamała Bergrenowi nadgarstek. Zaraz potem rozległo się jego wycie. Honor odkopnęła go i odwróciła się do strażniczki. Tą aż cofnęło, gdy zobaczyła wyraz jej twarzy: były na niej tylko nienawiść i zaproszenie.
— Masz rację — powiedziała miękko Honor. — Mam przyjaciół, o których powinnam dbać, i możecie mnie zmusić do udziału w waszym zboczonym cyrku, który tu prowadzicie, grożąc wyrządzeniem im krzywdy. Ale jest granica i właśnie ją osiągnęliście. Nie zrobię tego nawet dla nich. A gdybyś zapomniała, to ci przypominam, że Ransom chce mnie nieuszkodzoną, więc uprzedź resztę śmieci, że też nie mogą sobie na wszystko pozwolić.
Bergren pozbierał się na kolana, trzymając złamany nadgarstek zdrową dłonią. Nie odwracając się, Honor wykonała precyzyjny wykop prawą nogą, trafiając go — jak zamierzała — piętą w podbródek. Siła ciosu odrzuciła go w kąt, gdzie znieruchomiał półprzytomny na podobieństwo kupy zakrwawionych szmat.
Strażniczka spojrzała na Honor i zaczęła się bać.
— Możesz tu sprowadzić kumpli — dodała Honor równie miękko. — Tylko lepiej sprowadź ich wszystkich. I masz moje słowo, że kiedy będzie po wszystkim, nie będziesz w stanie dostarczyć mnie Ransom żywej. Nie ma takiego sposobu we wszechświecie, żeby wam się to udało. I uśmiechnęła się naprawdę paskudnie. Strażniczka cofnęła się, odruchowo ściskając pałkę i próbując pojąć, jak w tak krótkiej chwili w celi mógł tak diametralnie zmienić się stosunek sił. Przecież to ona miała wszystkie atuty… potem spojrzała na Honor i zrozumiała, że nie ma żadnych, gdyż spojrzała w oko drapieżnika znacznie od siebie groźniejszego. Ona była ścierwojadem, a przed sobą miała wilka, który choć ranny i osłabiony zdecydował, że nie będzie już uciekał. Mógł zginąć, ale tam gdzie stał, bo kroku w tył już nie postąpi, natomiast ma coraz większą ochotę zabijać prześladowców. I tylko resztą woli się przed tym powstrzymuje. Ale zaproszenie w jego wzroku było coraz wyraźniejsze: zróbcie jeszcze tylko coś, cokolwiek, a nie będę już musiał się powstrzymywać…
I w tym momencie zrozumiała, że układ sił zmienił się ostatecznie.
Ostrożnie i wolno puściła pałkę i nie spuszczając wzroku z twarzy Honor, pochyliła się i zebrała z podłogi półprzytomnego, jęczącego kompana. I bez słowa wywlokła go z celi. A potem natychmiast zamknęła i zablokowała drzwi.
Uaktywniając zamek i alarm, nie była jednak w stanie zdecydować, czy w ten sposób zamyka wilka w klatce… czy siebie w bezpiecznym miejscu.
ROZDZIAŁ XXVI
— To co mamy w planach na dzisiaj? — spytał pogodnie Horace Harkness rozparty w komfortowym fotelu i pokiwał palcem bez buta (zdjętego dla wygody) na bliższego „anioła stróża”.
Od chwili jego przejścia na stronę wroga przydzielono mu na stałe dwóch pilnujących — towarzysza kaprala Heinricha Johnsona i towarzysza szeregowego Hugh Candlemana. Powód ich ciągłej obecności był oczywisty — mieli go zniechęcić do jakichkolwiek niewłaściwych zachowań, zajęć czy pomysłów. Wybrano ich też z oczywistych dla Harknessa powodów — obaj byli masywni, silni i dobrze wyszkoleni w sztuce demontażu bliźnich gołymi rękoma. Prywatnie podejrzewał co prawda, że mógłby ich jeszcze paru rzeczy nauczyć, ale nie miał zamiaru próbować. To mniej więcej wyczerpywało zasób ich użytecznych umiejętności, ale cóż: nie można mieć wszystkiego.
— Niewiele… chyba — Johnson nie był aż tak szeroki w barach jak Harkness, za to o pół głowy wyższy.
I w mundurze robił naprawdę duże wrażenie.
Teraz wyjął z kieszeni kurtki mundurowej notes, włączył go i sprawdził, co się wyświetliło na ekranie, po czym ogłosił:
— O trzynastej trzydzieści masz następny nagrywany wywiad… potem towarzysz komandor Jewel chce z tobą pogadać o waszych systemach łączności… będzie punkt siedemnasta. A poza tym masz całkowicie wolny czas. Wygląda na to, że cię polubili — ocenił, chowając notes.
— A czego tu nie lubić? — spytał Harkness z leniwym uśmiechem.
Obaj ubecy ryknęli śmiechem. Zdobycz taka jak bosmanmat Horace Harkness nie zdarzała się specom od propagandy Ludowej Republiki często, a fakt, że był artylerzystą o specjalności rakiet i wiedział sporo o nadajnikach do łączności z prędkością większą od prędkości światła, robił z niego jeszcze cenniejszą zdobycz, gdyż nie tylko propagandową, ale także praktyczną — stanowił bowiem źródło cennych informacji. Skutki te były całkowicie poza zasięgiem zrozumienia i zainteresowania Johnsona i Candlemana, którzy mieli własne powody do radości z racji obecności Harknessa. Były one odmienne, by nie rzec wręcz sprzeczne z interesami Ludowej Marynarki jako takiej.
— I co, udało ci się już coś zrobić z Farley’s Crossing? — spytał Candleman.
Uśmiech Harknessa z leniwego stał się złośliwy.
— Oj, niedowiarki — prychnął. — Powiedziałem, że poprawię wasze szansę? Powiedziałem. No to macie.
I cisnął mu wyjęty z kieszeni chip.
Candleman złapał go zręcznie i obejrzał z miną wskazującą, że spodziewa się gołym okiem odczytać jego zawartość. Z tego co Harkness wiedział na jego temat, mogło tak być rzeczywiście.
— Jak to działa? — spytał Johnson, nie ruszając się z drugiego fotela.
Harkness wzruszył ramionami i wyjaśnił:
— Inaczej niż poprzednio, bo sprawa jest bardziej skomplikowana. Gra ma znacznie więcej wariantów i zmiennych możliwości, a wersja dla wielu graczy jeszcze dodatkowo wszystko komplikuje. Więc zamiast zrobić tak, żebyście byli w stanie przewidzieć wynik, zorganizowałem wszystko w ten sposób, żebyście grając, mogli go wymusić.
— Eee? — spytał inteligentnie Candleman.
Harkness stłumił rozpaczliwy jęk i uśmiechnął się promiennie.
Teoretycznie rzecz biorąc, obaj jego stróże mieli średnie wykształcenie, a Johnson zaliczył nawet dwa lata studiów. Praktycznie jednak obaj byli Dolistami i korzystali z systemu szkolnictwa będącego efektem długoletniej polityki edukacyjnej Ludowej Republiki. Nikt nie twierdził, że niemożliwe było uzyskanie w ten sposób rzetelnego wykształcenia, ale wymagało to od ucznia zainteresowania i wykorzystania dostępnych środków do samokształcenia, ponieważ po latach osiągnięć w imię „demokratyzacji studentów” ani system, ani żaden z nauczycieli nie był zdolny do nauczenia kogokolwiek czegokolwiek.
Podstawowym problemem każdego systemu edukacyjnego jest to, że uczniowie chcący się uczyć należą do prawdziwych rzadkości. Bez odpowiedniego wyjaśnienia przeważająca większość młodzieży nie widzi powodu, dla którego miałaby marnować czas na coś tak nużącego jak nauka. Co prawda zawsze znajdują się wyjątki, ale większość istot ludzkich uczy się na podstawie doświadczeń, nie kazań, i dlatego jak długo ktoś na własnej skórze nie doświadczy mankamentów swoich braków w wykształceniu, rzadko odczuwa potrzebę poprawy jego poziomu. Stworzenie pędu do wiedzy u młodzieży wymaga całej organizacji i jasnego stanowiska starszych powtarzających i udowadniających, że trzeba się uczyć i że przynosi to korzyści. A tego potrzebowała cała społeczność Dolistów, gdyż Dola, którą im państwo regularnie wypłacało, absolutnie nie zależała od poziomu wykształcenia. Poza tym po co komu było potrzebne wykształcenie, skoro i tak nic nie robił?
Legislatorzy zadawali sobie także sporo trudu, by jak najpowszechniej rozpropagować odpowiedź, że po nic, gdyż wiedza jest niebezpieczna. Nie potrzebowali wykształconych Proli, bo ci mogliby chcieć mieć coś wspólnego ze sprawowaniem władzy, a jak długo stypendium wystarczało na taki poziom życia, do jakiego przywykli, nie czuli potrzeby domagać się, dajmy na to, udziału w podejmowaniu decyzji politycznych. A do tego przecież sprowadzał się układ zawarty między ich przodkami i rodami Legislatorów — w zamian za „zatroszczenie się o ich potrzeby” obywatele Republiki oddali prawo podejmowania wszelkich decyzji w ręce ludzi już sprawujących władzę. I dopóki obie strony miały to, czego chciały, nikomu nie zależało na zmianie czy poprawie czegokolwiek.