Count Tilly wziął nowy kurs i kontradmirał Tourville zaczął się przyglądać głównemu ekranowi wizualnemu, na którym rósł powoli obraz planety Cerberus B3.
Horace Harkness drgnął, słysząc bipnięcie chronometru schowanego pod poduszką. Wsunął go tam po nastawieniu na budzenie na wszelki wypadek — jego wewnętrzny zegar działał całkiem dobrze, ale tym razem sprawa była zbyt ważna i wolał nie ryzykować, że zaśpi. Słysząc drugie bipnięcie, zaklął w duchu i czym prędzej sięgnął pod poduszkę, by wyłączyć chronometr. Co prawda poduszka powinna skutecznie stłumić dźwięk, ale nigdy nic nie wiadomo, a w nocnej ciszy odgłosy lepiej się niosły…
Założył chronometr na rękę, odetchnął głęboko i z pewnym zdziwieniem stwierdził, że serce bije mu szybciej. Cóż, nadeszła chwila prawdy, a obiektywnie rzecz biorąc, plan wcale nie był taki dobry… prawdę mówiąc, był rozpaczliwy. Ale równocześnie jedyny, na jaki wpadł, więc nie miał specjalnego wyboru.
Oblizał usta i usiadł na podłodze, po czym wolno i ostrożnie wstał. Od samego początku uparł się sypiać w skarpetkach, dzięki czemu teraz przemieszczał się po podłodze zupełnie bezszelestnie. Widoczność zapewniała nocna lampka nad łóżkiem Candlemana, która paliła się zawsze. Ani głęboki, powolny oddech Heinricha Johnsona, ani pochrapywanie Hugh Candlemana nie zmieniły się, nim dotarł do posłania pierwszego. Teraz przyszła pora na to, czego najbardziej nie lubił…
Wziął głęboki oddech i zaatakował.
Lewą dłonią złapał śpiącego za podbródek i szarpnął w górę, wbijając tył jego głowy w poduszkę, a kantem prawej uderzył w wygiętą i odsłoniętą krtań. Johnson zdążył otworzyć oczy, ale nie rozbudził się do końca, gdy jego krtań została zmiażdżona. Zaczął się dziko rzucać, próbując dokończyć oddech, którego zaczął nabierać, ale nie miał już prawa się tego doczekać; to, że gorączkowo łapał się za szyję, nie miało najmniejszego znaczenia. Harkness puścił go i skoczył ku drugiemu posłaniu — towarzysz kapral Heinrich Johnson był już bowiem trupem, tylko jeszcze o tym nie wiedział.
Candleman poruszył się, słysząc dziwne odgłosy, ale nie były one na tyle głośne, by go natychmiast postawić na nogi, gdyż śmierć Johnsona, choć gwałtowna, była w sumie cicha. Nadal był półprzytomny, gdy Harkness złapał go oburącz za głowę i przekręcił ją gwałtownie. Rozległ się trzask głośniejszy od dźwięków wydawanych przez Johnsona i Candleman znieruchomiał ze złamanym karkiem.
Po paru sekundach Johnson również znieruchomiał i ucichł i Harkness odetchnął z ulgą. Po czym przymknął oczy i z pewnym trudem przełknął ślinę. Nie pierwszy raz zabił, ale dawno nie zdarzyło mu się zrobić tego gołymi rękoma. W dodatku komuś, kogo poznał osobiście; a do tego jeszcze we śnie. Takie zabójstwo było najtrudniejsze — łatwo było je wykonać, ale trudno zdecydować się na nie i żyć później ze świadomością. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie zabił we śnie gołymi rękoma kogoś, kogo znał. W tym jednak przypadku była to jedyna kombinacja gwarantująca, że zdoła załatwić obu, a oni nie zdążą podnieść alarmu.
Poza tym jakkolwiek dobrze by się z nimi piło i planowało kolejny przekręt, obaj byli funkcjonariuszami UB, a Johnson kapralem za wdzięk i urok osobisty nie został. Co prawda o tym akurat mowy nie było, ale na pewno mieli krew na rękach, i to nie przelaną w walce z uzbrojonym wrogiem. Teraz we wszechświecie było przynajmniej o dwóch bandziorów mniej… Zdawał sobie sprawę, że to w części także próba znalezienia usprawiedliwienia, ale znał siebie dość dobrze i wiedział, że aż tak bardzo nie musi się starać, by coś wymyślić…
Otworzył oczy i zajął się następnym punktem programu, czyli szafkami obu zabitych. Były naturalnie zamknięte, ale Harkness otwierał już w życiu niejeden zamek elektroniczny, a teraz miał dodatkową przewagę, jako że wielokrotnie obserwował właścicieli szafek przy tej czynności i zapamiętał obie kombinacje. Drzwi stanęły otworem i Harkness uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją — w obu znajdowało się to, co było dla niego najważniejsze: broń zabitych.
Najpierw sprawdził pulser Johnsona — magazynek był pełen, zasilacz całkowicie naładowany.
Zapiął pas z kaburą na biodrach i sprawdził ładownice: zapasowe magazynki i zasilacze także były w pełni załadowane. Potem zrobił to samo z bronią i ładownicami Candlemana, ale jego pas z kaburą przewiesił przez pierś z prawego ramienia, by kabura znalazła się nad lewym biodrem. Na koniec złapał worek na brudy i wsadził doń kurtkę mundurową oraz spodnie kaprala. Zamknął obie szafki, wziął swój minikomp i podłączył go do gniazda w ścianie.
Teraz nie musiał już niczego sprytnego wymyślać — użył po prostu kodu dostępu Johnsona i wszedł w system. Gdyby komputery zwracały uwagę na takie rzeczy, komputer pokładowy Tepesa byłby zaskoczony tym, jak w ciągu paru godzin wzrosły zdolności towarzysza kaprala Heinricha Johnsona numer SN UB10020531HV. Ponieważ komputery tego nie robią, nie zwrócił uwagi. Harkness szybko dotarł do ścieżki dostępu, którą założył tego dnia tam, gdzie potrzebował, i zrzucił z pamięci minikompa pracowicie napisane przez siebie programy.
Wolał nie ryzykować wcześniejszego ich wgrania, by przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń tych paru specjalistów, jacy musieli znajdować się na pokładzie, dlatego też teraz stracił trochę czasu na zgranie komend czasowych z zegarem pokładowym, gdyż kolejność w paru przypadkach była istotna, a zwłoka czasowa wręcz kluczowa. Odważył się, bo musiał dziś wieczorem dokonać tylko jednej zmiany, i teraz zaczął od jej sprawdzenia. Wszystko było na miejscu, program włączył się osiemnaście i pół minuty temu, tak jak powinien, i Harkness uśmiechnął się niczym głodny tygrys. Tysiące rzeczy mogło nadal pokrzyżować mu plany, ale to, czy ten etap się uda, niepokoiło go najbardziej.
Wysłał polecenie aktywacji do wszystkich wpisanych przed chwilą programów i czekał.
Pozornie nic się nie wydarzyło i nikt na pokładzie nie miał prawa niczego zauważyć, ale w elektronicznych trzewiach okrętu kilkanaście programów uległo pewnym, najczęściej drobnym i krótkim modyfikacjom. Niektóre w istocie nie były drobne czy krótkie, a parę wręcz podstawowych i długich, ale Harkness miał tygodnie na ich przygotowanie i sprawdzenie. Wszystkie zostały przyjęte i uruchomiły się bądź spokojnie czekały na rozkaz, by to zrobić, i Harkness odetchnął z ulgą, widząc kolejno wyświetlające się na ekranie potwierdzenia.
Zadowolony wyszedł z systemu, odłączył minikomp i wsunął go do kieszeni. Teraz przyszedł czas na trochę gimnastyki — podszedł do kratki systemu cyrkulacji powietrza i zajął się jej demontażem. Wiedział, że będzie ciasno, ale to akurat najmniej go w tej chwili martwiło.
Warner Caslet wyprostował plecy i ramiona, gdy winda zatrzymała się i drzwi się otworzyły. Ostatnie cztery tygodnie były gorsze, niż się spodziewał i to nie tyle z uwagi na jakieś wyjątkowo nieprzyjemne zdarzenia, ile z powodu prawie kompletnej bezsilności. Dokładnie wiedział, co ma spotkać Harrington i jej oficerów, i mógł na to poradzić dokładnie tyle samo co na to, co zamierzała z nim samym zrobić Ransom. W sumie był nawet zaskoczony tym, że jak dotąd nie zrobiła nic, choć mogło to wynikać z wrodzonej złośliwości — w końcu i tak nie miał dokąd uciec, a im dłużej był „oficerem łącznikowym”, tym większe mógł mieć nadzieje, że uda mu się wyjść cało z opresji. Tym większym szokiem będzie więc pozbawienie go tych złudzeń, gdy psychopatka uzna to za stosowne.