Oczywiste jest, że takie przejścia i tunele inspekcyjne przyprawiały projektantów o ból głowy, bo wszystkie musiały być poprzecinane automatycznymi włazami hermetycznymi, zamykającymi się równocześnie z grodziami w razie utraty hermetyczności przez jakiś fragment okrętu. Bez nich jednakże nie funkcjonowałby żaden statek kosmiczny, a to oznaczało, że ktoś, kto miał doświadczenie w korzystaniu z nich, dysponował planem i miał dość czasu, mógł dotrzeć wszędzie, gdzie chciał, nie używając wind i korytarzy. Harkness spełniał wszystkie trzy wymogi.
I dlatego teraz z zadowoleniem wyłączył minikomp, schował go do kieszeni i przeczołgał się ostatnie parę metrów do kratki wentylacyjnej, a potem nad nią, tak by oprzeć się o nią stopami. Przerzucił worek przez ramię i wyjął oba pulsery z kabur. Nie był dokładnie tam, gdzie chciał, ale bliżej już się nie dało. Kratka umiejscowiona była w korytarzu z dala od wind. Co prawda do kontroli klawiszy był kawałek, ale windy znajdowały się po przeciwnej jej stronie. Po tej stronie korytarz kończył się ślepo, więc nikt nie spodziewał się żadnego zagrożenia. Minusem było to, że nie sposób było zobaczyć wcześniej, co go czeka, czyli pozostawał skok w ciemno. Spędził dość dużo czasu, oglądając obraz z kamer zainstalowanych na korytarzu, i wiedział, czego powinien się spodziewać, ale niespodzianka zawsze mogła się zdarzyć.
A Harkness nie cierpiał niespodzianek.
Teraz i tak nie miał wyboru — westchnął głęboko i kopnął obunóż z całych sił.
— Dlaczego on z nimi tyle czasu przesiaduje, sierżancie? — spytał towarzysz kapral Porter.
— A cholera go wie — odparł uprzejmie towarzysz sierżant Calvin Innis, sięgając po kubek z kawą.
Towarzyszka szeregowa Donatelli dostrzegła jego gest i przysunęła kubek w zasięg jego ręki, za co podziękował jej skinieniem głowy. Potem ponownie spojrzał na Portera i wyjaśnił:
— Wiem, że jest tym całym „oficerem łącznikowym od jeńców”, no to może się z nimi widywać tak długo, jak długo ktoś mi nie powie, że się nie może widywać. I gówno mnie obchodzi, po co do nich tak często przyłazi. A jakby wyszło, że nie ma prawa przyłazić, to dopiero będzie miał przesrane, jak się stary o tym dowie.
— A będzie! — zgodził się entuzjastycznie towarzysz szeregowy Mazyrak, czwarty członek zmiany. — Chcecie, zrobimy zakłady, kiedy zamieszka u nas w wolnej celi?
Obaj z Innisem wymienili złośliwo-porozumiewawcze uśmiechy, po czym towarzysz sierżant zarechotał i uniósł kubek. Potrzebował kofeiny, bo choć pełnił służbę dopiero od godziny, był to najgorszy — w jego przynajmniej odczuciu — dyżur, gdyż przypadał w samym środku nocy. Ilekroć go miał, przez dwa dni chodził potem niedospany, choć wiedział, że to głupie, bo pory dnia i nocy na okręcie były czysto umowne — nic poza godziną na chronometrze nie zmieniało się. Jednak zawsze w czasie takiego dyżuru czuł się zmęczony i dlatego kawa była mile widziana…
Głośny łomot skutecznie przerwał mu tok myślowy; podskoczył i obficie oblał się kawą. Zaklął soczyście, gdy gorący płyn dotarł do skóry, wolną ręką odruchowo sięgając ku bolącemu miejscu, i zaczął się odwracać, gotów zrugać ofiarę, która wywołała całe to zamieszanie.
Dopiero kiedy zaczął odwracać głowę, jego umysł też zaczął pracować, doganiając wydarzenia. I zamarł w pół ruchu, odwracał się bowiem w prawo, a źródło hałasu znajdowało się z lewej strony, tyle że z prawej były windy, całą trójkę podkomendnych miał przy sobie, a z lewej był tylko ślepy korytarz. Skoro Donatelli siedziała, a Porter i Mazyrak opierali się łokciami o konsolę, to kto w takim razie do nagłej i niespodziewanej…
Nigdy nie dokończył tej myśli, gdyż kątem oka zauważył odbijającą się od podłogi kratkę systemu cyrkulacji powietrza i kogoś, kto zeskakuje z jego wylotu na korytarz. Nie miał dość czasu, by rozpoznać, że to podoficer-zdrajca, gdy postać trzymająca w każdej dłoni ciężki pistolet pulsacyjny nacisnęła spusty i towarzysz sierżant Calvin Innis wraz z podkomendnymi zginęli rozszarpani trzymilimetrowego kalibru strzałkami, nadal nie mogąc wyjść z zaskoczenia.
ROZDZIAŁ XXVIII
— Doceniam to, co pan zrobił, komandorze, ale skoro nie powinniśmy o tym wiedzieć, pana także nie powinno być — powiedział Alistair McKeon.
Wyszło mu to nieco świszcząco-gwiżdżąco, gdyż jedynym skutkiem upomnienia się o Honor były cztery wybite i dwa złamane zęby. Niemniej jednak wypowiedział się zrozumiale, a o szczerości najlepiej świadczył ton.
Warner Caslet wzruszył ramionami z rezygnacją.
— W dużo gorszej sytuacji już nie mogę się znaleźć — wyjaśnił. — To nie wasza wina ani lady Harrington. Tak się po prostu złożyło, ale jest to niezaprzeczalny fakt. A skoro już jestem w tarapatach, to przynajmniej mogę choć część czasu spędzać, robiąc coś, co uważam za właściwe.
Przez długą chwilę McKeon nie odpowiadał, tylko spoglądał mu w oczy. Dopiero potem skinął głową bez słowa. Obaj wiedzieli, że Caslet tak naprawdę mógł zrobić bardzo niewiele i właśnie dlatego jego pomoc była tym cenniejsza. Bezcenny był na przykład materiał na łubki i opatrunki dla Nimitza czy niewielkie ilości środków przeciwbólowych, z których korzystali tak Nimitz, jak i McKeon cierpiący na chroniczny ból złamanych zębów. Świadomość, że zostały zdobyte kosztem dużego ryzyka przez kogoś, kogo honor wymagał podobnego postępowania, uczyniła więcej dla morale jeńców, niż Caslet mógł podejrzewać. A wiedząc, jaką cenę prawdopodobnie za to zapłaci, przyjmowali jego wysiłki z tym większym szacunkiem.
— Dziękuję — powiedział McKeon i wyciągnął prawą dłoń. — Lady Honor powiedziała mi, że jest pan kimś wyjątkowym, komandorze, i widzę, że miała rację.
— To nie tyle ja jestem wyjątkowy, ile wszyscy naokoło są gówno warci — mruknął kwaśno Caslet, ale uścisnął dłoń McKeona.
— Może i tak, ale nie zmienia to w niczym… — McKeon urwał, gdyż drzwi za plecami Casleta otworzyły się bez ostrzeżenia.
Sam Caslet zesztywniał, ale nie odwrócił się. Skoro nie polecił jeszcze Innisowi, by go wypuścił, drzwi mogły się otworzyć tylko z jednego powodu. Czekał na ciężki dotyk dłoni na ramieniu i pogardliwy ton aresztującego go za bratanie się z wrogami klasowymi. Zamiast tego jednak usłyszał jedynie dziwną, dzwoniącą w uszach ciszę, jakby nikt z patrzących w otwarte drzwi nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
A potem cisza pękła.
— Harkness?! — w głosie Venizelosa był tylko szok i niedowierzanie.
Ale w takim natężeniu, że Caslet obrócił się czym prędzej. I zamarł z opuszczoną dolną szczęką, widząc i poznając stojącego w otwartych drzwiach. Bosmanmat Harkness miał bowiem pod lewą pachą cztery automatyczne strzelby typu flechette, a w prawej dzierżył cztery pasy z kaburami, z których wystawały kolby pulserów i odcięty kciuk.
— Tak jest, sir, to ja — potwierdził na wszelki wypadek Harkness, po czym dodał, patrząc na McKeona: — Przepraszam, że to tyle trwało, panie kapitanie.
— Jezu, Harkness! — jęknął McKeon zaskoczony chyba bardziej od Venizelosa. — Co ty tu robisz, do cholery?!
— Pomagam wam uciec, sir — wyjaśnił rzeczowo Harkness, jakby to była nąjoczywistsza rzecz na świecie. — I sir: Harkness tak, Jezu nie. Mam na imię Horace, sir.