— Rozumiem… — Venizelos przez jakąś minutę przyglądał się trasie podświetlonej przez Harknessa, a potem spojrzał na McKeona i spytał: — Kto jeszcze?
— Będę potrzebował Scottyego, Sarah i Gerry’ego… no i naturalnie Carsona… — zaczął wyliczać McKeon.
Chorąży Clinkscales zarumienił się, gdy wszyscy odruchowo spojrzeli na niego. Czuł się dziwnie w czarno-czerwonym mundurze, ale był jedynym, na którego rzeczy Johnsona choćby z grubsza pasowały, a wygląd był istotny przy tym, co miał zrobić.
McKeon potarł czoło, westchnął i przyznał:
— Nie od tej strony… nie ma sensu posyłać po komodor kogoś bez broni, a i tak nie mamy jej dla wszystkich. Pójdą: Andy, Andrew, Candless, Whitman… — McKeon nawet nie próbował pominąć któregoś z gwardzistów — …i McGinley. Razem pięć osób. Dostaniecie trzy strzelby i dwa pulsery. My będziemy mieli jedną strzelbę i cztery pulsery na opanowanie pokładu hangarowego.
— To wystarczy, sir? — spytał zaniepokojony Venizelos.
— Do pierwszej fazy powinno być aż za dużo, a potem będziemy mieli nawet nadmiar broni, by go utrzymać… gorzej z ludźmi — zapewnił go Harkness.
— W takim razie ustalone — zdecydował McKeon i uśmiechnął się posępnie. — No to jak ma zwyczaj mówić chwilowo nieobecna: bierzemy się do roboty!
Trzydzieści jeden minut później zdyszani McKeon, Harkness, Carson Clinkscales i Scotty Tremaine stali przy włazie technicznym szybu windy. Reszta znajdowała się za nimi powtulana w tunele inspekcyjne i inne zagłębienia szybu. Podczas drogi minęło ich co najmniej z dziesięć wind, których pasażerowie nie mieli pojęcia o ich obecności. Teraz McKeon położył Carsonowi dłoń na ramieniu i spojrzał mu głęboko w oczy.
— Dasz sobie radę? — spytał poważnie, choć cicho.
Chorąży Clinkscales skinął głową bez wahania. Gest był nieco nerwowy, ale była w nim dojrzałość, której miesiąc temu próżno by szukać. Carson pozostał młody tylko fizycznie. Ostatnie przejścia wypaliły w nim radosną nieodpowiedzialność i McKeon wątpił, by ta kiedykolwiek jeszcze wróciła… to zresztą w tej chwili nie było ważne, istotne było to, że młodzian przestał być niepewną siebie ofiarą przyciągającą nieszczęścia.
— Dam radę, sir — zapewnił go Clinkscales nieświadom myśli przelatujących przez głowę rozmówcy.
— Doskonale. — McKeon wyciągnął z kieszeni komunikator nie tak dawno jeszcze będący własnością sierżanta Innisa i uruchomił go.
Używanie komunikatorów stanowiło pewne ryzyko, ale na tyle niewielkie, że zalety zdecydowanie je przewyższały. Wszystkie rozmowy z ich użyciem były nagrywane w ramach szeroko rozwiniętej manii prześladowczej Urzędu Bezpieczeństwa, ale istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by ktoś z nagrywających słuchał akurat rozmowy McKeona. Nie było jednak sposobu uniknięcia tego ryzyka, toteż nie było i na co czekać. McKeon wybrał numer komunikatora towarzysza kaprala Portera i czekał.
— Tak? — rozległ się głos Venizelosa.
— Czas — poinformował zwięźle McKeon. — A ty?
— Jeszcze z dziesięć minut.
McKeon zmarszczył brwi — najlepiej byłoby poczekać, aż obie grupy znajdą się na pozycjach, i równocześnie rozpocząć atak, ale każda minuta zwłoki zwiększała szansę odkrycia jego ludzi… albo rękodzieła Harknessa. W dodatku nawet jeśli zaczną teraz, to i tak prawie dziesięć minut zajmie im wstępna faza. Problemem było to, że w chwili, w której widoczne staną się efekty działania którejkolwiek z grup, załoga i dowództwo okrętu zorientują się, że jeńcy wydostali się na wolność i że to ich sprawka.
Przeanalizował to, westchnął i stwierdził, że nie ma wielkiego wyboru.
— Dostawa za dziesięć minut w takim razie — poinformował Venizelosa.
— Rozumiem — potwierdził tamten.
McKeon wyłączył komunikator i dał znak Harknessowi. Ten wręczył Clinkscalesowi minikomp, starannie ukrywając niechęć do rozstania się z urządzeniem. Wolałby to sam załatwić, ale raz, że jego pokancerowane oblicze było charakterystyczne i znane załodze, a on miał zakaz przebywania w pobliżu pokładów hangarowych, a dwa, że jedynym, na którego pasował zdobyczny mundur, był Carson. Opcja zbrojnego ataku nie wchodziła w grę, nawet gdyby wszyscy byli uzbrojeni gdyż szansę na pełen sukces były wątpliwe. Ażeby plan się udał, musieli kontrolować lub zniszczyć wszystkie pokłady hangarowe okrętu. Co oznaczało, że jest tylko jeden sposób.
— Panie Clinkscales — odezwał się spokojnym i opanowanym tonem, jakiego używał w stosunku do pokoleń młodszych oficerów. — Wszystko, co musi pan zrobić, to dojść do najbliższego gniazdka, podłączyć doń komputer i nacisnąć ten tu klawisz. Reszta zrobi się sama, bo tak jest ustawiony program. Rozumie pan?
— Rozumiem, bosmanmacie Harkness — odparł zaskakująco pewnym i spokojnym głosem Clinkscales.
Zabrzmiało to tak, jakby wiedział, co mówi, i Harkness miał nadzieję, że tak jest w istocie.
— W takim razie do dzieła, sir! — zakończył i klepnął młodzieńca w ramię.
Carson Clinkscales zebrał się w sobie, zgiął wpół i wydostał przez właz techniczny, utrzymywany w otwartej pozycji przez Harknessa i McKeona. Trzeba to było zrobić szybko, by nikt przechodzący przypadkiem korytarzem nie zobaczył go i nie zaczął się zastanawiać, co też on tu wyprawia. Naturalnie w całym tym pośpiechu zaczepił nogą o uszczelkę otaczającą otwór zamykany przez właz i na korytarz na wpół wypadł, na wpół wyskoczył. Przez moment miał przed oczyma każde nieszczęście, jakie mu się przydarzyło w ciągu ostatnich miesięcy, i prawie nabrał pewności, że teraz też coś mu się nie uda i wszyscy liczący na niego zginą.
W następnej sekundzie jego wysunięta prawa ręka oparła się o ścianę naprzeciw włazu i odzyskał równowagę. A wraz z nią pewność siebie. Stłumił panikę, przestał myśleć o tym, co było, i obciągnął kurtkę mundurową, prostując równocześnie plecy. Kurtka miała za krótkie rękawy, bo poprzedni właściciel miał nieco krótsze ręce, ale na to nic nie był w stanie poradzić. Cofnął rękę, rozejrzał się i znacznie uspokoił, nikogo bowiem na korytarzu nie dostrzegł.
Bo i nikogo nie powinno tu być — było to wąskie przejście techniczne używane jedynie do przeglądów i napraw mechanicznych cum, węży paliwowych i innych połączeń cumujących jednostek. W czasie startu czy lądowania była spora szansa natknięcia się tu na kogoś, ale zgodnie z planem lotów wyciągniętym przez Harknessa z komputera kontroli lotów w ciągu następnych paru godzin żadna jednostka nie miała startować z pokładu krążownika. Nawet gdyby nastąpiła jakaś nagła zmiana planów, wątpliwe było, aby startowała właśnie stąd, chyba że Ransom zdecydowałaby się z jakichś powodów dokonać desantu na planetę więzienną Urzędu Bezpieczeństwa. Pokłady hangarowe nr 4 i 5 przeznaczone były bowiem dla jednostek szturmowo-abordażowych UB. A Carson Clinkscales znajdował się na pokładzie nr 4.
Prawie się uśmiechnął na myśl o desancie, po czym wziął głęboki oddech i ruszył korytarzem równym krokiem i z pewną siebie miną. Nieco go ten własny spokój i opanowanie zdziwiły, ale każdego, kto go znał, musiałyby wprawić w osłupienie.
Andreas Venizelos przyjrzał się ponuro znajdującej się przed jego nosem ścianie, zerknął na elektrokartę trzymaną w dłoni i zaklął — cicho, ale z uczuciem. Andrew LaFollet, słysząc to, odwrócił głowę i spojrzał na niego, nie ukrywając zniecierpliwienia przeradzającego się w zdesperowanie. Venizelos złapał go za ramię i powiedział cicho: