Połączenia nie było.
Zmarszczył brwi i wybrał kombinację cyfr. Z takim samym rezultatem. Wybrał drugą i także odpowiedziała mu głucha cisza. Wśród podkomendnych pojawiły się pierwsze objawy paniki, w czym wybitnie pomógł kolejny wstrząs. Sam też poczuł rosnący strach, gdy trzecia kombinacja cyfr również nie zakończyła się uzyskaniem połączenia.
Ludzie na statkach kosmicznych są całkowicie zależni od techniki, ale równocześnie tak do tego przyzwyczajeni, że nie zwracają na nią uwagi. Dlatego też niewiele jest bardziej przerażających sytuacji niż taka, gdy owa technika nagle zawodzi, a zwłaszcza bez zrozumiałego powodu. Towarzysz porucznik Timmons nie był wyjątkiem od reguły, toteż zaklął, patrząc na ekran interkomu, i sięgnął do kieszeni po osobisty komunikator. Jako dowódca straży całego bloku otrzymał nie zwykły, naręczny komunikator, ale specjalny, kieszonkowy, z zastrzeżeniem, by używał go jedynie w sytuacjach alarmowych. Urządzenie to bowiem nie korzystało z okrętowej sieci łączności wewnętrznej, lecz z zabezpieczonego systemu łączności całkowicie niezależnego i obejmującego jedynie dowódców oddziałów szturmowych oraz jednostek strażniczych UB. Samo uaktywnienie go powodowało automatyczne połączenie z towarzyszem pułkownikiem Livermore’em, dowódcą liniowych formacji Urzędu Bezpieczeństwa na pokładzie.
A przynajmniej powinno powodować…
— Tak?
To jedno słowo dobiegające z głośniczka miało niewiele wspólnego z właściwą procedurą łączności, ale mimo to i mimo brzmiącego w nim strachu i zaskoczenia Timmons, słysząc je, poczuł olbrzymią ulgę.
— Timmons, blok cywilny — zameldował zgodnie z regulaminem. — Wysiadła nam łączność. Co się stało, towarzyszu pułkowniku?
— A skąd mam, do cholery, wiedzieć?! — warknął rozmówca. — Cały ten zasrany okręt się rozpa…
Hanson Timmons nigdy nie usłyszał ciągu dalszego, gdyż w tym momencie otworzyły się drzwi windy. Odwrócił się ku nim zaskoczony, gdyż o zbliżaniu się windy nie uprzedził zwyczajowy sygnał dźwiękowy, ale jego zaskoczenie zmieniło się w osłupienie, gdy w otworze nie dostrzegł samej windy tylko ciemny szyb. Zrozumiał, że sygnał się nie rozległ, bo winda nie przyjechała… dalszy bieg wywodu myślowego przerwał mu pierwszy strzał ze strzelby.
Z korytarza na głównym poziomie cywilnego bloku więziennego do wind prowadził krótki, odbijający w prawo korytarzyk zakończony niewielką, pustą przestrzenią przed samymi drzwiami. LaFollet nie wiedział, czy było to dzieło przypadku wymuszonego zmianami konstrukcyjnymi, czy też specjalnie pomyślany środek bezpieczeństwa, i nie obchodziło go to. Obchodziło go, że miało to skutek celowego zabezpieczenia, i utrudniało mu wykonanie zadania.
Obaj z Candlessem byli gotowi do akcji, gdy pozostali otworzyli ręcznie drzwi, czego nie dało się powiedzieć o ponad półtuzinie ubeków wystrojonych jak na paradę i grzecznie czekających przed drzwiami. LaFollet nienawidził funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, ale przyznać musiał, że było to bardzo uprzejme z ich strony. Podobnie jak i to, że przynieśli ze sobą broń i żaden nie był gotów do jej użycia. Co więcej, wszyscy wpatrzeni byli nie w drzwi, lecz za siebie, gdzie przy pulpicie dyżurnego zmiany znajdującego się na zakręcie korytarza stał oficer z uniesioną ręką. Zaczęli się dopiero odwracać, a jeden zdążył nawet coś krzyknąć, gdy Andrew LaFollet i James Candless nacisnęli spusty. Obaj mieli długi do spłacenia i właśnie zaczęli metodycznie wyrównywać rachunki.
System broni zwany „flechette” od nazwy wystrzeliwanych pocisków opracowano z myślą o walce na pokładzie jednostek kosmicznych. Wywodził się on z popularnych w czasach broni palnej strzelb, dlatego zachowano tę nazwę, choć wcześniejsze modele często zwano garłaczami. Broń dzięki generatorkowi grawitacyjnemu wystrzeliwała cienkie i ostre niczym zabytkowa brzytwa stalowe krążki, nadając im ruch wirowy. Miały mniejszą prędkość od igieł używanych w pulserach, toteż prawie nie dawały rykoszetów ani nie dziurawiły sprzętu. Natomiast użyte przeciwko celom żywym i nieopancerzonym były śmiertelnie groźne. Starsze typy zwane garłaczami wystrzeliwały pociski, które zaraz po opuszczeniu lufy rozpadały się, uwalniając chmurę śmiercionośnej stali. Nowsze, takie jak te, w które uzbrojeni byli LaFollet i Candless, strzelały wiązkami stalowych krążków, których skupienie i zasięg zależały od ustawienia broni, czego dokonywał strzelający jednym obrotem ręki. Wybór był duży — od obszaru o średnicy metra w odległości pięciu metrów od wylotu lufy do piętnastocentymetrowego krążka, w który trafiała cała wiązka po przebyciu pięćdziesięciu metrów. Nawet przy tym ostatnim ustawieniu kości nie stanowiły przeszkody.
LaFollet i Candless ustawili broń na minimalny zasięg, a maksymalny rozrzut i na ogień ciągły. Co prawda strzelby systemu flechette nie miały takiej szybkostrzelności jak pulsery, ale przy takim pokryciu celów znajdujących się w odległości paru kroków nie miało to znaczenia. Już pierwsze rytmiczne kaszlnięcia strzelb (bo ten właśnie odgłos najbardziej przypominały dźwięki wystrzałów) zmasakrowały najbliższych klawiszy, zmieniając ich w krwawą miazgę.
— Zostaliśmy zaatakowani! — wrzasnął Timmons, dając nura za osłonę konsoli.
Zdążył dosłownie w ostatniej sekundzie, nim stalowe krążki załomotały o nią niczym śmiercionośny deszcz. Nie tracąc czasu, popełzł korytarzem, ale jeden krążek przemknął między osłoną konsoli a ścianą i trafił go w udo, nim Timmons zdążył minąć załom korytarza. Towarzysz porucznik zawył, jako że lecąca z prędkością trzystu metrów na sekundę wirująca tarczka cięła lepiej niż nóż, i upuścił komunikator, łapiąc odruchowo rękoma zakrwawione udo. Komunikator prześlizgnął się po pokładzie jak po lodowisku, wracając za zakręt, i znieruchomiał na środku ostrzeliwanego korytarza.
Poprzez własne jęki Timmons słyszał zaniepokojony głos dowódcy dobiegający z głośniczka, ale nie był w stanie ani go zrozumieć, ani odpowiedzieć. Wszyscy, którzy czekali przy windach, musieli już być martwi, co oznaczało, że zostało mu tylko dwóch ludzi, których postawił na warcie przed celą Harrington. Mieli stanowić ozdobnik nagrania oficjalnego przekazania więźnia i dzięki temu przeżyli, gdyż nie znaleźli się w zasięgu ognia.
A on w ten sposób dysponował niespodziewaną rezerwą.
— Przygotować się! — jęknął, ukazując zęby w grymasie bólu.
Po czym zmusił się, by puścić krwawiące obficie udo i przekręcić się na plecy. Dłonie miał czerwone od krwi, ale nie miało to znaczenia. Wyjął z kabury pulser i wycelował w zakręt korytarza — pierwszy, który wystawi łeb, będzie jego! Odpychając się zdrową nogą, odsuwał się powoli od narożnika, jadąc po śliskim pokładzie na tyłku. Ruch był powolny, ale stały, a w ślad za nim ciągnęła się krwawa smuga.
— Ruszaj! — warknął LaFollet.
Robert Whitman podciągnął się i wyskoczył z szybu na korytarz.
— Jeden prysnął za zakręt! — pogonił za nim krzyk LaFolleta.
Whitman kiwnął głową, ale nie zwolnił biegu. Dopadł stanowiska dyżurnego zmiany i przyklęknął z bronią za jego osłoną. I zesztywniał, słysząc głos:
— Timmons! Timmons! Co się tam dzieje, do kurwy nędzy?!
Natychmiast zdał sobie sprawę, że słyszy czynny komunikator i że ten, który się tak drze, zaraz wyśle odsiecz zaatakowanym strażnikom. Czas stał się nagle jeszcze groźniejszym wrogiem… Odwrócił głowę — LaFollet i Candless właśnie wychodzili z szybu windy.