Выбрать главу

— Ilu? — spytał LaFollet.

— Nie wiem, ale ponad dziesięciu — odparł Candless, nie odwracając głowy. — Zauważyłem ich przypadkiem, inaczej już byłoby po nas. Jak dotąd nie mają ciężkiej broni, ale to się zmieni.

— Jeżeli są w stanie w jakiś sposób skoordynować działania — w głosie McGinley słychać było napięcie, ale to nie był jej rodzaj walki. — A sądząc po tym, jak się zachowują nasze komunikatory, niełatwo im to przyjdzie. Harkness bardzo się postarał.

LaFollet przyznawał jej rację, ale nie do końca — w ich komunikatorach zabranych zabitym nadal albo panowała cisza, albo niezrozumiały bełkot, co oznaczało, że system wewnętrznej łączności okrętu nadal nie działa. Ale obecność ubeków w szybie, jak i to, że klawisze pilnujący Honor zdołali się z kimś skontaktować, oznaczały, iż istnieje jakiś inny, zapewne ograniczony do wybranych system łączności. Oraz to, że ktoś po tamtej stronie myśli i choć w części domyślił się, co się dzieje. Gdyby tak nie było, najprostsza droga prowadząca z cywilnego bloku więziennego na czwarty pokład hangarowy nie zostałaby zablokowana. Bo w to, że ci z przodu znaleźli się tu przypadkiem, nie wierzył ani przez moment: to był ich okręt, więc po co mieli łazić w półmroku i niewygodnie, skoro mogli używać korytarzy?

Wszystko zależało od tego, jak skuteczny jest ten zapasowy system łączności — jeżeli obejmował cały okręt, to szansę na doprowadzenie Honor do celu przestały istnieć. Przeciwników po prostu było za dużo i jeśli będą wiedzieć, gdzie mają im przeciąć drogę za każdym razem…

— Zajmę się tym — oznajmił spokojnie Candless, nadal nie odwracając głowy.

Jego zupełnie spokojny, by nie rzec odprężony ton świadczył, że przemyślał sprawę i doszedł do tych samych co LaFollet wniosków. Nadal nie odrywając wzroku od pozycji przeciwnika, dodał:

— Cofnijcie się ze sześćdziesiąt metrów i spróbujcie iść tunelem technicznym na dziewiętnastym pokładzie. Komandor McGinley pokaże wam drogę.

— Zaraz! — zaprotestowała McGinley. — Nie możemy…

— Możemy — przerwał jej dziwnie miękko LaFollet. — Proszę to wziąć i wycofać się.

Podał jej elektrokartę i wskazał kciukiem za siebie. Widząc zaś brak reakcji, warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu:

— Wykonać!

McGinley drgnęła, spojrzała na niego zaskoczona, po czym bez słowa odwróciła się i poczołgała w półmrok. LaFollet przyjrzał się Candlessowi.

— Jesteś pewien, Jamie? — spytał cicho.

— Jestem pewien — odpowiedział szczerze Candless i odwrócił głowę. — Dobrze było pod panem służyć, majorze. Teraz niech pan wyprowadzi Honor w bezpieczne miejsce.

I uśmiechnął się.

— Wyprowadzę — powiedział po prostu LaFollet.

Nie była to obietnica — była to przysięga i Candless pokiwał głową zadowolony.

— I lepiej się pospiesz, Andrew — dodał łagodnie. — A potem, kiedy będziecie już bezpieczni, powiedz jej…

I urwał, nie potrafiąc znaleźć słów.

LaFollet przytaknął ruchem głowy.

— Powiem jej — zapewnił.

I objął Candlessa jedną ręką, przyciskając go mocno.

A potem odwrócił się i poczołgał w ślad za McGinley.

Dotarcie do Honor i Venizelosa zajęło mu tylko parę minut. Oboje stali we wnęce i przysłuchiwali się strzelaninie, która wybuchła z nową siłą. Przechodząc, polecił zwięźle:

— Tędy, milady. Musimy się kawałek cofnąć.

Honor nawet nie drgnęła.

— Gdzie Jamie? — spytała.

LaFollet zatrzymał się. Przez moment patrzył przed siebie, potem westchnął i powiedział tak łagodnie jak mógł:

— Jamie nie idzie, milady.

— Nie! Nie mogę…

— Właśnie że możesz! — przerwał jej brutalnie, odwracając się.

Na jego twarzy było tyle smutku i dumy, że Honor przestała protestować.

— Jesteśmy gwardzistami, milady, a pani jest naszą patronką i może pani zrobić wszystko, żeby tak zostało. Cokolwiek by to, do cholery, było!

Przyglądała mu się przez chwilę niezdolna wypowiedzieć słowa, po czym jej ramiona opadły, a dowódca jej osobistej ochrony wziął ją za rękę, jakby była dzieckiem.

— Idziemy, milady — powiedział łagodnie.

Poszła za nim bez protestów żegnana odgłosem ognia prowadzonego przez Jamiego Candlessa.

ROZDZIAŁ XXX

Socotty Tremaine wyczołgał się z oddziału elektronicznego pinasy i otarł pot z czoła. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie, że będzie robił to, czego właśnie dokonał, a łatwość, z jaką mu to przyszło, była na swój sposób przerażająca. Znał wielu lepszych od siebie mechaników pokładowych — Harknessa choćby, daleko nie szukając — ale żeby wykonać modyfikacje, które właśnie przeprowadził, nie był potrzebny wybitny specjalista. I właśnie to było przerażające. Naturalnie sprawę ułatwiał brak jakichkolwiek zabezpieczeń, ale wyjaśnienie tego było proste — zabezpieczeń nie było, gdyż nikt zdrowy na umyśle nie wziąłby pod uwagę, że ktoś może dokonać takich zmian celowo.

Zostały one jednak wprowadzone i to jak najbardziej celowo, a na dodatek przez niego własnoręcznie. I mógł mieć jedynie nadzieję, że Horace miał w tej kwestii rację tak jak we wszystkich pozostałych. Jak dotąd Harkness nie popełnił żadnego błędu — a przynajmniej o żadnym nie wiedzieli — ale w sumie nieuczciwe było zwalanie tak wielkiej odpowiedzialności na barki jednego człowieka…

Tyle że nikt mu tej odpowiedzialności na barki nie zwalił. Harkness zrobił to od początku do końca na ochotnika i samodzielnie. A wszystko, co pozostali w tym czasie robili, to bezczynne siedzenie i rozważanie, jak też on mógł zdradzić i zdezerterować.

Tremaine poczuł świeży przypływ palącego wstydu na to wspomnienie, choć nie istniał żaden logiczny powód, dla którego powinien go czuć. Harkness zagrał swą rolę po mistrzowsku — ogłupił dokładnie wszystkich, a w ogłupieniu wrogów pomogły mu reakcje współtowarzyszy. Gdyby kogoś uprzedził, co planuje, mogły nie wypaść tak naturalnie, a wówczas cały jego plan wziąłby w łeb. Mimo to Scotty nie mógł sobie wybaczyć tego, że także uwierzył, iż Harkness mógł się stać autentycznym zdrajcą. W końcu znał go naprawdę dobrze — najlepiej ze wszystkich obecnych.

Zmusił się, by przestać o tym myśleć, i zamknął właz techniczny, odcinając dostęp do wnętrzności pinasy. Potem wyprostował się i kiwnął głową matowi Barstowowi czekającemu w jednym z foteli przedziału desantowego pinasy.

— Gotowe — oznajmił. — Teraz możemy zająć się promem.

* * *

— Baza, tu Jedynka, widzę Tepesa.

Geraldine Metcalf uśmiechnęła się z głodną satysfakcją — głos pilota pierwszego promu był wyraźnie słyszalny. Na ekranie komputera celowniczego zaś równie wyraźnie były widoczne trzy lecące w szyku delty czerwone symbole. Jedyne, czego jej brakowało do szczęścia, to doświadczenia w pilotowaniu takiego olbrzyma, za jakiego sterami siedziała. I możliwości użycia aktywnych sensorów, co akurat nie wchodziło w grę. Prom był dobrze ukryty w cieniu tak wzrokowym, jak i radarowym Tepesa i żaden z nadlatujących pilotów nie podejrzewał nawet jego obecności, ale włączenie aktywnych sensorów zmieniłoby tę sytuację radykalnie. Dlatego musiała polegać wyłącznie na pasywnych. Które zresztą miały już dokładny namiar na nadlatujących. Tyle że ona nie miała pełnej kontroli nad wszystkim i dlatego czuła się, jakby pilotowała obcy pojazd.