— Co do…? — Shannon Foraker podskoczyła nagle w fotelu, spoglądając z osłupieniem w ekran.
W następnej sekundzie odwróciła się, by zawołać Tourville’a, ale ten był już w połowie drogi.
— Co się stało? — spytał.
— Te trzy promy z Charona, sir… właśnie wybuchły — zameldowała cicho.
— Jak to wybuchły?! — zdumiał się Bogdanovich depczący dowódcy po piętach.
— No… przestały istnieć, sir. Nie ma ich. Ich sygnatury napędów nagle skoczyły w górę, a potem eksplodowały.
— Co tam się, do cholery, wyprawia?! — jęknął Bogdanovich.
— Cóż, sir… jeślibym miała znaleźć logiczne wytłumaczenie, to powiedziałabym, że każdy został trafiony rakietą z napędem typu impeller — powiedziała Foraker spokojnie. — Niewielkimi rakietami i z bardzo bliska, bo inaczej sensory wychwyciłyby sygnatury ich napędów, a nie wychwyciły.
Szef sztabu wytrzeszczył na nią oczy, nie chcąc lub nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. A zaraz potem odwrócił się do Tourville’a.
Jeśli spodziewał się po nim podobnej reakcji, to się zawiódł — Tourville po prostu kiwnął głową i powoli wrócił na swój fotel. Usiadł w nim i polecił bardzo spokojnie:
— Shannon, wyślij sondę zwiadowczą. Dotrze do Tepesa o wiele szybciej i nie musi mieć oficjalnego pozwolenia. A ja chcę wiedzieć, co się tam dzieje. Rozumiesz?
— Aye, aye, sir — potwierdziła Foraker.
Tourville zaś spojrzał na Bogdanovicha i Honekera stojących po obu stronach fotela.
— Wygląda na to — powiedział cicho, ale z pełną satysfakcją — że towarzyszka sekretarz Ransom właśnie siedzi na własnej petardzie. Wybuchającej.
— A co to znaczy po ludzku? — spytał Honeker.
— To znaczy, że jedynym wyjaśnieniem tego, czego jesteśmy świadkami od jakiegoś czasu, jest według mnie to, że jeńcy próbują przejąć kontrolę nad okrętem.
— Przecież to wariactwo większe od tłumaczenia Shannon! — zaprotestował Bogdanovich, ale sądząc po tonie, nie tyle dlatego, że był o tym przekonany, ile dlatego że uważał, że ktoś powinien to zrobić. — Jest ich mniej niż trzydziestu, a Vladovich ma ponad dwa tysiące ludzi!
— Często jakość jest ważniejsza od ilości — zauważył Tourville. — A im jak na razie udało się praktycznie sparaliżować okręt. Ciekawe jak się dostali do systemu komputerowego…?
Przez chwilę myślał intensywnie, po czym wzruszył ramionami — chwilowo znacznie mniej istotne było, jak tego dokonali, a znacznie ważniejsze, że dokonali. A najważniejsze było to, co on miał zrobić… Gdy zdał sobie z tego sprawę, westchnął rozdzierająco. Znając siebie, wiedział, że przez następne parę tygodni… albo miesięcy będzie starannie unikał luster. Ale nie miał wyboru — musiał wykonać to, co nakazywał mu obowiązek.
— Harrison, skontaktuj się z nadzorcą Trescą — polecił, patrząc w oczy Honekerowi. — I powiedz mu, proszę, że według mnie jeńcy próbują przejąć kontrolę nad Tepesem… albo też go zniszczyć.
— Znowu idą!
McKeon nie był pewien, kto tym razem wykrzyczał ostrzeżenie, ale zrobił to dosłownie w ostatnim momencie. Ubecy podciągnęli świeże siły i zaatakowali tym samym co poprzednio szybem, ale teraz posuwając się za osłoną granatów wystrzeliwanych nad ich głowami przez grupę wsparcia ogniowego. Strzelali też w ruchu, przez co ze ściany wybuchów wylatywały wiązki igieł i stalowych tarczek — co prawda strzelali na oślep, ale tak gęsto, że musieli kogoś trafić. No i trafili…
McKeon zaklął, widząc, jak głowa Enrico Walkera rozpryskuje się, a ciało chirurga-porucznika osuwa się bezwładnie na pokład niczym worek gałganów, a Jasper Mayhew trafiony wiązką ze strzelby w pierś zostaje odrzucony dobry metr w tył. Mayhew na szczęście, podobnie jak wszyscy, nałożył ekwipunek kuloodporny znaleziony w przedziale desantowym promu, toteż przeżył, choć miał pęknięte żebra. Zdołał nawet pozbierać się na kolana, i opierając kolbę granatnika o podłogę, posłać zawartość magazynka w głąb szybu windy.
W szybie zakotłowało się od eksplozji i niespodziewanie wypadł z niego granat. Wylądował tuż za jedną z podoficerów, której nazwiska McKeon nawet nie znał. Siła wybuchu uniosła ją i cisnęła o ścianę, po której ciało spłynęło, znacząc swą drogę krwią. W tym czasie jednak Sanko i Halburton zdołali odwrócić karabiny plazmowe i do szybu wpadła pierwsza kula oślepiająco białej energii. Ci, którzy znaleźli się na jej drodze, nie mieli nawet czasu zorientować się, że są martwi. Ci, którzy byli obok, mieli mniej szczęścia, o czym świadczyły rozdzierające wrzaski i jęki oraz eksplozje wybuchającej od gorąca amunicji. Drugi strzał uciszył ten potępieńczy koncert odbijający się echem od ścian szybu.
Jeżeli ktoś w nim przeżył, najwyraźniej miał dość, bo nie padł z jego głębi ani jeden strzał i McKeon odetchnął z ulgą. Zdawał sobie sprawę, że przerwa nie będzie długa, bo wróg miał aż za dużo ludzi do ponawiania ataków. I choć użycie cięższej broni przez atakujących nie wchodziło w grę, jak długo nie zdołają opanować pokładu hangarowego, to ludzi im z pewnością nie zabraknie. Ciężkiej broni nie użyją z prostego powodu — niedawno mieli wręcz namacalny przykład tego (i to powtórzony trzy razy), że na pokładzie hangarowym znajduje się aż za dużo rzeczy wybuchających z wielką energią. Ubecy mogli być wściekli i zdesperowani, ale nie byli samobójcami. Było ich natomiast zbyt wielu, by taka obrona mogła się długo udawać — oni mogli sobie pozwolić na stratę kilkudziesięciu osób przy każdym ataku, on na stratę dwóch z dużym trudem…
Z korytarza prowadzącego do promu wyłonił się Harkness. Bez minikompa, za to solidnie spocony. Otarł czoło i spojrzał na zbliżającego się McKeona.
— Wygląda na to, że mnie w końcu wykopali z systemu, sir — przyznał i uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. — A raczej z tego, co z niego zostało. Wychodzi na to, że poza systemem podtrzymywania życia niewiele działa jak powinno na tym wraku. Nawet jeśli nam się nie uda, to długo potrwa, nim ta kupa złomu będzie się znów nadawała do służby.
— Więc odzyskali kontrolę nad wszystkim, co zostało? — upewnił się McKeon.
— Prawie, sir. Mojego bloku na tej windzie nie ruszą, tego jestem pewien — wskazał kciukiem na nieuszkodzone drzwi. — A na całym pokładzie hangarowym nie zostało nawet pół komputera, do którego mogliby się dostać. Ale jeśli im damy ze czterdzieści… pięćdziesiąt minut, zdołają odzyskać część sensorów i broni na ręcznym sterowaniu. A wtedy…
Nie dokończył, tylko wzruszył ramionami.
Nie musiał — McKeon równie dobrze jak on wiedział, co by to znaczyło.
— Proszę pamiętać, ma’am — przypomniał z naciskiem Venizelos. — Jeżeli Harkness zdołał utrzymać się w systemie, winda będzie czekała, kiedy do niej dotrzemy.
Wszyscy troje znajdowali się przy kratce wentylacyjnej wychodzącej na korytarz — tak daleko, jak mogli się dostać „wnętrznościami” okrętu. Po drodze Venizelos wtajemniczył ją w osiągnięcia Harknessa — bez szczegółów naturalnie, bo na to nie był czas ani miejsce, ale dzięki temu Honor miała zorientowanie w sytuacji. I nie mogła wyjść z podziwu, jak dokładnie bosmanmat wszystko przemyślał i przygotował. Jedyną przeszkodą w perfekcyjnej realizacji planów było złośliwe odizolowanie przez UB cywilnego bloku więziennego. Gdyby nie to, wszystko poszłoby idealnie, ale że się tak nie stało, naprawdę nie sposób było mieć do niego pretensji. A gdyby reszta z jego posunięć nie zakończyła się sukcesem, ubecy odzyskaliby już kontrolę nad systemem komputerowym… i byłoby po wszystkim.