Выбрать главу

Rexton wstał.

— Ustalam czas drugiego zrzutu na siedemnastą czterdzieści pięć — zdecydował. — Pozwoli pan Prezydencie, że państwa przeproszę?

— Oczywiście.

— A wy dwaj Don Kichoci, jeżeli nadal jesteście zdecydowani iść, to czas na nas — Rexton zwrócił się do mnie i do ojca.

Wstałem.

— Mary poczekaj na mnie.

Wcześniej po wielu dyskusjach ustaliliśmy, że Mary jednak nie weźmie w tym udziału.

— Proponuję — odezwał się Prezydent — żeby pani Nivens została tutaj. Myślę, że może czuć się tutaj jak w domu. — Mówiąc to, uśmiechnął się uprzejmie.

— Dziękuję, sir — odpowiedziała. Pułkownik Gisby miał bardzo dziwną minę.

Dwie godziny zbliżaliśmy się do celu. Drzwi samolotu otworzyły się. Ojciec i ja byliśmy ostatni w kolejce. Ręce mi się spociły, ogarnął mnie strach, nigdy nie lubiłem skakać.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

W przydzielonym mi obszarze sprawdzałem wszystkie budynki z pistoletem gotowym do strzału w jednej ręce i strzykawką z odtrutką w drugiej. Znajdowałem się w jakiejś starej dzielnicy slamsów — Jefferson. Te domy miały chyba z pięćdziesiąt lat. Zrobiłem już ponad dwadzieścia zastrzyków, zostało mi jeszcze trzydzieści i wtedy wreszcie będę mógł wrócić do Mary. Byłem już zupełnie wykończony i miałem tego dość.

Doskonale wiedziałem, dlaczego tu przyjechałem — nie przez ciekawość. Chciałem zobaczyć, jak umierają. Chciałem patrzeć, jak będą ginęły i zobaczyć je martwe. Wciąż miałem w sobie tę straszliwą nienawiść i wciąż była silniejsza niż wszystko inne. Ale teraz, kiedy ich śmierć stała się faktem, chciałem po prostu wrócić do domu i zapomnieć.

Nasze zadanie nie było trudne. Męczyły nas nieustanne ataki mdłości. Na szczęście dotychczas nie spostrzegłem ani jednego żywego pasożyta, martwych leżało wszędzie pełno. Zastrzeliłem przemykającego chyłkiem psa, bo wydawało mi się, że ma coś na plecach. Nie byłem pewien, ale wolałem nie ryzykować.

Najtrudniejszy do zniesienia był ten zapach. Wszędzie unosił się smród niemytych i chorych ludzkich ciał.

Szedłem wyludnioną ulicą. Wszyscy chorowali, więc nikt nie wychodził z domów. Nagle zza rogu wyłonił się mężczyzna. Podszedł do mnie, zataczając się i spojrzał mi w oczy. Były puste i nieobecne.

— Hej! — krzyknąłem do niego. — Jesteś chory, mam coś, czego potrzebujesz.

Chyba nie zrozumiał moich intencji, bo próbował mnie uderzyć. Obezwładniłem go jednym ciosem. Upadł twarzą do ziemi. Na plecach miał ślad po pasożycie. Znalazłem jakieś czyste miejsce w okolicach nerek i zrobiłem zastrzyk.

W następnym domu na pierwszym piętrze znalazłem siedmioro ludzi. Większość z nich była w tak złym stanie, że nie próbowałem im nic tłumaczyć, po prostu robiłem zastrzyki. Szybko wbiegłem na następne piętro. Było tak samo.

Na samej górze znalazłem trzy puste mieszkania. Przy jednych drzwiach musiałem odstrzelić zamek, żeby dostać się do środka. W czwartym znalazłem ludzi — w kuchni na podłodze leżała kobieta z raną głowy. Na jej ramionach ciągle znajdował się pasożyt, tym razem już martwy. Zostawiłem ją i poszedłem do innych pomieszczeń.

W łazience w wannie leżał mężczyzna. Głowę miał opuszczoną na piersi. Kiedy podszedłem, zobaczyłem, że ma otwarte żyły. Pochyliłem się nad nim. Pomyślałem, że nie żyje, ale otworzył oczy i spojrzał na mnie.

— Spóźniłeś się — wyszeptał z trudem. — Zabiłem swoją żonę.

„A może przyszedłem za wcześnie…” — pomyślałem. Widziałem, że stracił dużo krwi, a jego twarz stała się całkiem szara. Chyba nie było już dla niego szansy. Patrząc na niego, zastanawiałem się, czy zmarnować zastrzyk.

— Moja mała córeczka… — odezwał się resztą sił.

— Twoja córka? — krzyknąłem. — Gdzie ona jest?

Jego oczy błysnęły na chwilę, ale nie zdołał już nic powiedzieć. Jego głowa opadła bezwładnie. Potrząsnąłem nim, a potem dotknąłem jego szyi, jednak nie mogłem wyczuć pulsu.

Dziewczynkę znalazłem w drugim pokoju. Miała może osiem lat. Kiedy mnie zobaczyła, wstała, wyciągnęła do mnie ramiona.

— Tatusiu! — zawołała.

— Już dobrze, spokojnie — starałem się mówić jak najłagodniej. — Tatuś zaopiekuje się tobą.

Zrobiłem jej zastrzyk w nogę, nie przypuszczam, żeby to w ogóle zauważyła.

Odwróciłem się, żeby wyjść.

— Chcę pić. Daj mi szklankę wody — poprosiła cicho. — Musiałem więc jeszcze raz wejść do kuchni. Kiedy podawałem jej wodę, mój nadajnik dał o sobie znać.

— Synu, słyszysz mnie? — to był Starzec.

— Tak. Co się stało?

— Jestem w małym parku niedaleko ciebie. Mam kłopoty. — Możesz tu przyjść?

— Idę! — zawołałem.

Nie mogłem jednak zostawić mojej małej przyjaciółki w domu, w którym leżeli jej martwi rodzice.

Wziąłem ją pod pachę i zbiegłem ze schodów. Kiedy byłem na pierwszym piętrze, wpadłem do jakiegoś mieszkania i położyłem dziewczynkę na kanapie. Ludzie, którzy tam mieszkali, byli również chorzy i pewnie nie będą mogli właściwie się nią zająć. Tylko tyle mogłem zrobić dla małej.

— Pośpiesz się, synu! — Usłyszałem.

— Śpieszę się, jak mogę — rzuciłem.

Wybiegłem na ulicę. Teren ojca przylegał do mojego od północnej strony, widziałem tam taki mały skwer. Przyśpieszyłem.

— Tutaj synu. W samochodzie.

Zawróciłem i zobaczyłem duży wóz, to był cadillac, jakiego często używa Sekcja. Ktoś siedział w środku, ale było za ciemno, bym mógł rozpoznać, czy to Starzec. Zbliżyłem się ostrożnie, wtedy usłyszałem jego głos.

— Nareszcie! Już myślałem, że nigdy nie przyjdziesz. Nachyliłem się, by wejść do środka.

Kiedy obudziłem się zobaczyłem, że ręce i nogi mam związane. Siedziałem w wozie, Starzec był obok mnie, za kierownicą. Zorientowałem się, że jesteśmy w powietrzu i natychmiast odzyskałem świadomość.

Starzec spojrzał na mnie.

— Czujesz się lepiej, synu? — Uśmiechnął się. — Wtedy zobaczyłem pasożyta na jego ramionach.

— Chyba tak — odpowiedziałem.

— Przepraszam, że cię uderzyłem — odezwał się. — Ale to był jedyny sposób.

— Rozumiem.

— Musisz na razie pozostać związany, myślę, że wiesz dlaczego. Później coś z tym zrobimy. — Uśmiechnął się złośliwie.

To było nieprawdopodobne, ale w każdym słowie, które wypowiadał przez niego pasożyt, czuło się jego potworną, nieludzką osobowość.

— Dokąd lecimy? — zapytałem.

— Na południe — odrzekł. Kombinował coś przy tablicy kontrolnej. Poczekaj chwilę, ustawię kurs i zaraz ci wytłumaczę, jakie mamy zadanie — bez przerwy coś ustawiał.

— To jest dobre tylko do poziomu pięćdziesięciu tysięcy. Potem i tak będę musiał zająć się tym osobiście — dodał.

Wtedy już byłem zupełnie pewien, że to jeden z wozów Sekcji.

— Skąd masz ten wóz? — zapytałem.

— To wóz oddziału Sekcji z Jefferson City. Zobaczyłem go zupełnie przypadkiem. Nie sądzisz, że to szczęśliwy zbieg okoliczności?

Miałem inny pogląd na ten temat. Ale nie chciałem się sprzeczać. Przez cały czas myślałem o swoich szansach uwolnienia się. Były nikłe, ale chyba nie beznadziejne. Swojego pistoletu nie miałem, a Starzec był uzbrojony.