Stoner otworzył oczy tak nagle, jak gdyby w ciemności nocy zapalono nad jego głową światło elektryczne. Wciąż leżał na łóżku, w ubraniu. „Musiałem przespać całą noc” — pomyślał zerkając przez okno. Był już ranek — szary i wilgotny. O szyby dzwonił deszcz.
Drzwi na korytarz otworzyły się i tyłem, ostrożnie, wszedł przez nie Dooley trzymający w rękach tacę ze śniadaniem. To właśnie jego stuknięcie w drzwi obudziło Stonera. Na korytarzu stał drugi z agentów i spokojnie mierzył Stonera wzrokiem przez otwarte drzwi, gotowy na wszystko.
— Śniadanko do łóżeczka — zaśmiał się Dooley. — Dobre życie, co?
Stoner skinął leniwie głową i Dooley szybko wyszedł. Zgrzytnął przekręcony w zamku klucz.
Wbrew własnej woli Stoner poczuł, że ma chęć coś zjeść. Wkrótce po soku, bekonie, bułeczkach, dżemie i kawie pozostały jedynie okruchy i plamy na papierowej serwetce do ust.
Podszedł do okna i popatrzył na zewnątrz, próbując się zorientować, gdzie jest. Ulewa obdzierała drzewa z ostatnich liści. Po niebie gnały nisko szare chmury, najprawdopodobniej ze wschodu na zachód, jak sądził. A jeśli tak, to północ musiała być mniej więcej w kierunku, w którym patrzył, naprzeciwko niego.
Na zewnątrz domu nie było żadnych obiektów, które mógłby rozpoznać, jedynie lesiste wzgórza, jakich pełno w stanie Massachusetts i sąsiadujących z nim stanach.
Nie chcąc się nudzić, wziął prysznic i przy tej okazji zauważył, że w łazience jest elektryczna maszynka do golenia. Pomyślał sobie, że są bardzo dokładni. I bardzo ostrożni ze swymi więźniami. Przetrząsając szuflady biurka i ściennej szafy, znalazł granatowy pulower i beżowe spodnie, które nieźle na niego pasowały. Jedynie ich rękawy i nogawki były za krótkie. Ale w każdym razie nie były szarego, więziennego koloru.
W pokoju nie było żadnych książek. Nie było też telewizora ani telefonu. Łóżko było za to podwójne, małżeńskie. Jego puszysta, ozdobiona kordonkową nicią kapa — taka jak te, które średnio zamożna właścicielka dużego domu kupuje do wynajmowanych przez siebie pokojów — była pognieciona i w połowie zwisała na podłogę. Dywan był gruby, beżowy, zwyczajny, zaś stolik nocny zdradzał swym wyglądem, że musiał być kiedyś kupiony w domu towarowym, prowadzącym sprzedaż wysyłkową.
Nie było zbyt miło siedzieć zamkniętym w takim pokoju.
Stoner potrząsnął głową i pomyślał, że warto by się pogimnastykować dla rozgrzewki, lecz zamiast tego zaczął spacerować po pokoju. Był akurat przy oknie, gdy przestraszyło go nagłe otwarcie drzwi. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył, że do jego pokoju wchodzi dyrektor obserwatorium, profesor McDermott.
Ramsey McDermott był wysokim, postawnym mężczyzną, o szerokich barkach robotnika portowego i mimo swej przekroczonej sześćdziesiątki, zadziwiająco dobrym wyglądzie. Prawdziwe bożyszcze studentów. Jego włosy już dawno przybrały cynowy odcień siwizny, ale wciąż przycinał je krótko, najeża. Jego kobaltowe niebieskie oczy nadal ciskały skry, gdy był zdenerwowany.
Profesor McDermott lubił pokazywać swą wyższość nad nie dorównującymi mu ludźmi, udowadniać im — zarówno precyzją swego rozumowania, jak tubalnym głosem — że to nie oni, lecz on ma rację. Jednakże dla Stonera Wielki Mac był jedynie starym, zwiotczałym człowiekiem, który żyje wspomnieniami dawnej chwały i pasożytuje na osiągnięciach swych młodych, wybijających się asystentów.
Gdy McDermott wszedł do pokoju, Stoner stał między krzesłem a oknem. Drzwi za nim szybko się zamknęły.
— Dobrze pana tu traktują, Stoner? — zapytał, nie wyciągając ręki na powitanie.
Jego duże ręce o kwadratowych niemal paznokciach zwisały mu wzdłuż bioder. Miał na sobie tweedową marynarkę, wygodne, stare spodnie sztruksowe, lekko wypchane na kolanach i kraciastą koszulę z ohydnym, zielonym krawatem.
— Nędznie! — odparł gniewnie Stoner. — O co tu właściwie chodzi?
Rozejrzawszy się po pokoju i widząc, że jedyne krzesło stoi obok Stonera, McDermott podszedł do łóżka i ostrożnie na nim usiadł.
— Cholerny artretyzm — mruknął głębokim, zaskakująco dźwięcznym głosem. — A taka pogoda, jak dziś, ma z tym dużo wspólnego.
— Co się dzieje? — spytał znowu Stoner. — Dlaczego zostałem tu zamknięty?
— Sam pan jest sobie winien — odparł McDermott, wyjmując z kieszeni marynarki fajkę. — Dowiedziałem się, że chciał pan ulotnić się do Waszyngtonu.
— Jestem w dalszym ciągu pracownikiem NASA…
— Tylko formalnie. Został pan wypożyczony mnie i Bóg mi świadkiem, że będzie pan wykonywał moje polecenia.
— Niech pan nie próbuje mnie zastraszyć.
— To nie ja, lecz Marynarka Wojenna. Obserwatorium jest finansowane przez Biuro Badań Marynarki, synu. Na moją sugestię Biuro uznało to wszystko, co pan ostatnio robi, za ściśle tajne.
Stoner opadł na krzesło, przy którym stał.
— Dlaczego, do stu tysięcy diabłów, uznał pan zjawisko naturalne za coś ściśle tajnego? To, co odkryłem… dlaczego Marynarka chce to trzymać w tajemnicy?
Puszczając kłęby niebieskawego dymu, który pachniał jak spalone strużyny ołówka, McDermott rzekł:
— Pan, zdaje się, nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
— Mam, do cholery! Odkryłem życie pozaziemskie!
— Ba! — McDermott nie wydawał się być wcale zaskoczony. — Słuchaj, synu. Wiesz przecież, że uratowałem twoją karierę naukową. Gdyby nie ja, byłbyś bezrobotnym, eks-astronautą z bezużytecznym doktoratem z astrofizyki. Wykładałbyś w jakiejś podrzędnej uczelni w Teksasie. Nie zapominaj o tym.
— Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, co ma piernik do wiatraka.
McDermott pyknął z fajki.
— Z Jowisza dochodzą do nas sygnały, jakich nie słyszał nikt dotąd — rzekł spokojnie. — A więc pomyślałem sobie, że zrobię dobrze, jeśli sprowadzę do laboratorium astronoma mającego dostęp do pierwszych zdjęć, jakie zostaną zrobione przy pomocy teleskopu orbitalnego.
— W porządku, to był dobry pomysł. Wspaniały pomysł.
— A pewnie, że tak!
— I z tego wynikło — ciągnął Stoner — największe odkrycie astronomiczne w historii.
Stary profesor wydał z siebie lekkie sapnięcie.
— A pan wybierał się do Waszyngtonu, aby o tym poinformować swych kumpli z NASA.
— To tylko początek.
— I żeby stać się wielkim bohaterem. Opublikować pracę naukową w Icarusie. Dostać się na okładkę tygodnika „Time”. Zostać jakimś nowym Saganem czy innym i trafić do programu telewizyjnego Johnny’ego Carsona.
— Ale o co panu właściwie chodzi? — spytał Stoner.
McDermott wypuścił z ust kłąb dymu.
— Co pan odkrył, Stoner? Co właściwie pokazują te zdjęcia zrobione przez Wielkie Oko?
— Statek kosmiczny na orbicie wokół Jowisza, na litość boską!
— Bzdura — skrzywił się McDermott. — To jest satelita naturalny. Jeszcze jeden księżyc Jowisza. Wiedzieliśmy, jak dotąd, o piętnastu księżycach tej cholernej planety, a to jest szesnasty.
— Uważa pan, że obiekt naturalny wyglądałby tak w nadfiolecie, jak to wyszło na tych zdjęciach? Ponadto jest o wiele za jasny jak na obiekt naturalny.
— Skąd pan, do diabła, to wie? Przecież może to być bryła lodu schwytana przez…
— To metal — rzekł Stoner twardo i dobitnie.
McDermott wyjął fajkę z ust i smutno potrząsnął głową.
— Ta argumentacja nie warta jest funta kłaków, synu. Dysponuje pan jedynie kilkoma zdjęciami plamki świetlnej, której nikt dotąd nie zauważył. Niczym więcej.