Выбрать главу

W Białym Domu prezydent USA przybył do sekcji łączności, gdzie docierała specjalnym łączem bezpośrednia transmisja z Moskwy. Wtem jeden z doradców oznajmił mu z przejęciem, że telefonuje Walter Cronkite. Prezydent niezwłocznie podszedł do aparatu i na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania, gdy się zorientował, że rozmawia jedynie z producentem programu Cronkite’a, bełkoczącym coś bez związku.

Dopiero po chwili odezwał się w słuchawce głos Cronkite’a. Rozmawiali bardzo szybko i prezydent zgodził się, by jego technicy przekazywali do studia CBS prowadzone w przestrzeni rozmowy. Cronkite wahał się przez moment, po czym poprosił o wyświadczenie tej samej przysługi również innym krajowym sieciom telewizyjnym. Prezydent uśmiechnął się i przystał na jego prośbę.

— Barbara będzie cię uwielbiać, Walterze — powiedział.

Wydało się prezydentowi, że Cronkite głośno przełknął ślinę.

— Dziękuję, panie prezydencie — rzekł słynny komentator. — A teraz, pan wybaczy, ale muszę wracać przed kamery.

— Oczywiście, Walterze — powiedział prezydent. — Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Jo siedziała odrętwiała przy swym komputerowym pulpicie. Można było odnieść wrażenie, że w wielkiej sali ośrodka kontroli lotów wszystko stanęło z jękiem, tak jakby pracujące tam osoby zbiorowo przestały oddychać.

Zerknęła na wykrzywioną bólem twarz Markowa.

— On tam zginie — powiedziała.

— Musisz go powstrzymać, Jo — rzekł smutno. — Musisz!

— Jak mogłabym…?

— Nikt inny tego nie dokona — mówił Markow, pochylając się nad nią.

Chwycił ją za ramiona i mówił z przejęciem: — On cię kocha. Jesteś jego jedyną łączniczką ze światem. Porozmawiaj z nim, proszę! Szybko!

— Ale ten pulpit nie pozwala mi na żaden przekaz w tamtą stronę — odparła, patrząc przed siebie w zamyśleniu.

Markow zwrócił się w stronę Zworkina, przestępującego nerwowo z nogi na nogę.

— Proszę coś zrobić! Proszę! Ona musi się z nim połączyć!

Zworkin oblizał wargi i zerknął niepewnie na stojących dookoła nich strażników.

— Spróbuję…

— Będziecie wszyscy musieli nawiązać teraz współpracę — mówił Stoner.

— Wszystkie narody świata. Świat nie może być dłużej taki sam dla żadnego ani żadnej z was. Istnieją oprócz nas w przestrzeni inne istoty inteligentne równie ciekawe świata i odważne. Istnieją inne cywilizacje.

— Już tylko pięć minut, Sztoner.

— Pięć minut czy pięć godzin… Jaka to różnica, Nikołaju? Jaka różnica…?

— Poczekaj… mam znowu przekaz z Ziemi. Na kanale drugim.

— Nie będę z nimi rozmawiał — rzekł Stoner.

— Osobiste przesłanie od kobiety. Jo Camerata. Jest bardzo roztrzęsiona, Sztoner.

Medytował przez chwilę, co robić, po czym nacisnął klawisz kanału drugiego.

— Keith, słyszysz mnie? — Jej głos trząsł się z przejęcia.

— Tak Jo. Słyszę cię.

W eterze zapanowała cisza i Stoner zdał sobie sprawę, że fale radiowe potrzebują już dwanaście sekund, żeby przebiec tam i z powrotem. „Jestem tak daleko, że nie sposób prowadzić normalnych rozmów.”

— Proszę, nie rób tego! Nie bądź głupcem, Keith! Proszę, wracaj!

— Nie mogę, Jo. Nie teraz. Jeśli tu zostanę, będę mógł przesłać ci więcej danych na temat tej arki, tego wędrowca. Ten statek to skarbnica wiedzy. Nie mogę go opuścić po kilku nędznych minutach i pozwolić, aby odleciał od nas na zawsze.

Utkwił wzrok w odległym błękitno-białym sierpie Ziemi, a tymczasem jego słowa biegły ku niej, zaś jej odpowiedź ku niemu. — Ale w ten sposób zginiesz!

— Będę miał jeszcze godzinę czasu, zanim Fiodorenko oddali się na tyle, że moje sygnały przestaną do niego dochodzić. Będę mógł ci opisać w szczegółach tę komorę.

Znów odczekał dwanaście sekund, podczas których układał odpowiedź.

— A potem umrzesz! — załkała. — Umrzesz tam!

— To nie jest takie straszne. Moje życie nie miało dla nikogo większego znaczenia.

W tę stronę było znacznie lepiej. Miał czas, aby się namyślić, przygotować na usłyszenie jej głosu, zapanować nad swymi emocjami i uodpornić na jej naleganie.

— Twoje życie jest bardzo ważne, diabelski idioto. Nie możesz go oddać, ot tak.

— Cieszę się, że mogę tu umrzeć, Jo — rzekł. — To nie jest wcale zła droga.

Zauważył, że na brzegach jego wizjera zaczyna się formować szron, pomimo włączonego grzejnika. Robiło się coraz zimniej.

— Nie rób tego, Keith! Zaklinam cię! — Jej głos załamał się. — Wracaj! Wracaj do mnie! Zostało ci tak dużo do przeżycia…

— Nie wrócę, Jo. To jest punkt kulminacyjny mego żyda. Do niego zmierzałem cały czas. Nie mam ochoty na powtórkę.

— I mógłbyś oddać życie w taki sposób! Mamy jeszcze taki szmat życia przed sobą!

— Ty masz na pewno, Jo. Jesteś młoda. Świat stoi przed tobą otworem.

Nastąpiła cisza, po czym odezwała się Jo:

— Ale przecież ty sam powiedziałeś, że świat nie może już być ten sam po tym, jak spotkaliśmy tego wędrowca. — Jej głos brzmiał coraz wyżej. — Nie jesteśmy tacy sami. Ani ja, ani ty. To już jest nowy świat, Keith. Jesteś nam potrzebny tutaj. Pragnę, żebyś był ze mną.

— Trzy minuty, Sztoner.

Zanim mógł coś odpowiedzieć, czy to jej czy jemu, w jego słuchawkach zabrzmiał nowy głos:

— Przełączyć się na kanał trzeci. Przekaz o pierwszorzędnym znaczeniu z Kwajalein.

Niemal zadowolony, że przestał słyszeć głos Jo, Stoner nacisnął klawisz kanału trzeciego, jak gdyby przecinał pępowinę.

— Czy to pan, doktorze Stoner? — Głos brzmiał znajomo, a jego posiadaczowi wyraźnie brakowało tchu w piersiach. — Tu doktor Reynaud z Kwajalein.

Przez chwilę Stonerowi zakręciło się w głowie. Miał ochotę się roześmiać. „Reynaud, nasz pucułowaty mnich — pomyślał. — Czyżby chciał ratować moją duszę?”

— Proszę mnie posłuchać — wołał Reynaud. — Przeanalizowaliśmy wykres toru statku z gwiazd, dostarczony przez komputer. Statek nie przepadnie bezpowrotnie w przestrzeni, gdy go pan opuści. Czy pan to rozumie? Nie będzie dla nas bezpowrotnie stracony!

— Chce pan powiedzieć, że będziemy go mogli śledzić za pomocą radaru? — spytał Stoner. — Co to da?

— To jest bardzo ważne! Węzłowe! — Głos Reynauda brzmiał z przejęcia, jak pisk. — Będziemy mogli znów wysłać statek i dotrzeć do niego. Będziemy go mogli ściągnąć i wprowadzić na bliską Ziemi orbitę!

Stoner potrząsnął głową w hełmie.

— Trzeba by lat, aby zbudować rakietę, która by to umożliwiła. Dotarcie tylko do miejsca, gdzie jestem, wymagało sześciu miesięcy planowania. I spieprzyliśmy sprawę mimo to.

— Mamy lata, aby to osiągnąć — upierał się Reynaud. — Statek przybysza będzie stopniowo zwalniał biegu w miarę oddalania się od Słońca. Upłynie pięć lat, zanim dotrze do Plutona…

— Pięć lat — powtórzył Stoner.

— Będziemy go mogli przechwycić! — gorączkował się Reynaud. — Nie ma potrzeby, aby pan tam zostawał.