Przerwał im nerwowy głos Fiodorenki.
— Zostało ci dwie minuty, Sztoner. Muszę teraz włączyć automatyczny selektor.
— Aha.
— Przynieś z powrotem aparat — polecił Fiodorenko. — Muszę zabrać zdjęcia na Ziemię. Są zbyt cenne, żeby je zmarnować.
— Będziemy mogli przechwycić ten statek ponownie — powtórzył Reynaud.
Na ich kanale rozległ się nagle głos Jo. — Wracaj do mnie, Keith! Proszę, wracaj! Potem usłyszał Markowa:
— Keith, drogi przyjacielu, nie bądź tak uparty. Nieżywi bohaterowie nie są nic warci. Z tego, co mówi doktor Reynaud, wynika, że za parę lat będziesz mógł znów polecieć na spotkanie z tym wędrowcem.
Drżąc z zimna, Stoner zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w dłoni aparat fotograficzny.
— Fotografie, Sztoner! Szybko!
Wyciągnął rękę i odepchnął się od ścianki działowej w kierunku, gdzie przedtem była klapa włazu. Kadłub był jednak cały przeźroczysty i Stoner nie wiedział, gdzie jest wyjście.
Ale je wyczuł. Przypiąwszy aparat do pasa, uchwycił się rękami obrzeża włazu i jął się wydostawać na zewnątrz statku.
Markow wciąż mówił:
— Zbudujemy nowe rakiety i przeszkolimy załogi, a ty będziesz naturalnym szefem tego programu. Musisz tu wrócić, aby to poprowadzić. Wszyscy cię potrzebujemy.
— Proszę, Keith — nalegała Jo.
Był już w połowie drogi na zewnątrz, gdy jeszcze raz spojrzał na wędrowca, spoczywającego spokojnie od tysięcy lat. Pamięć zaczęła mu odtwarzać kłótliwe głosy i kamiennookie twarze wszystkich biurokratów, których kiedykolwiek znał: McDermotta i Tuttle’a, osiłka Dooleya, agentów i policjantów, polityków, którzy nie rozumieli, obawiali się, oponowali, którzy nie zaakceptowaliby prawdy o rzeczywistości, nawet gdyby ktoś wtłoczył im ją silą.
Zobaczył Cavendisha, skręconego i zniszczonego przez nich. I Schmidta, rozbitego na pulpę jego własnymi rękami.
— Sztoner, za minutę będą odpalone rakiety hamujące. Wszystko jest automatyczne. Nie mogę zostać.
— W porządku, Nikołaju — odparł spokojnie, opuszczając się ponownie do wnętrza statku. Jego buty dotknęły podłogi komory u stóp wędrowca.
— Wracaj na Ziemię, Nikołaju. Ja tu zostaję.
— Keith! — dobiegł go zduszony krzyk Jo.
— Nie popełniaj samobójstwa — prosił Markow.
— To nie jest samobójstwo — powiedział Stoner. — Warn się zdaje, że ja się chcę zabić, ale tak nie jest. Ja tylko dostarczam wam motywacji, podwójnego pretekstu, aby możliwie szybko przechwycić ponownie ten skarbiec. Ponieważ nie tylko będzie tu nasz gość, ale będę też ja. Zamarznięty, być może martwy. Ale tylko… być może. Będę zakonserwowany, zawieszony w komorze. Będę czekał, aż ktoś mnie przywróci do życia.
— Co takiego?
— Tu panuje próżnia. Nie ma powietrza. Temperatura jest niewiele wyższa od zera bezwzględnego. Dzięki niej ciało wędrowca jest nietknięte od mileniów, zachowane w doskonałym stanie. Powinna i mnie zakonserwować choć przez parę lat.
Odetchnął głęboko, świadomy, że odpowiedź nadejdzie dopiero za kilkanaście sekund, po czym ciągnął:
— Jest tu dostatecznie zimno, abym zamarzł na kość w przeciągu paru minut, gdy tylko wyłączę mój podgrzewacz. Będę podróżował przez parę lat razem z tym wędrowcem. Jeśli będzie wam naprawdę zależało, postaracie się zorganizować nową wyprawę, by zabrać mnie stąd, zanim statek opuści układ słoneczny.
— Keith, nie możesz… — Głos Jo przeszedł w szloch.
— Nie umrę, Jo — powiedział miękko. — Będę czekał na ciebie, zamrożony, zawieszony między życiem, a śmiercią. Będę czekał, aż się tu zjawisz i przywrócisz mnie do życia. Jak w opowieści o śpiącej królewnie. Tylko nasze role będą odwrócone.
Głos Markowa był przepełniony smutkiem.
— Keith, ona ze wzruszenia nie może mówić… Chce, ale nie może.
— Kirył, Jo, słuchajcie. Postarajcie się, aby oni nawiązali współpracę. Zainicjujcie nowe przedsięwzięcie kosmiczne, sprawcie, by politycy zrobili to, co należy w tym celu zrobić. Wciągnijcie w to cały ród ludzki. Mamy szansę wzlecieć ku gwiazdom, każdy z nas. Opuścić kokon, w którym mieszkamy. Niech to zrozumieją, niech skierują wzrok ku gwiazdom.
Pauza wydawała się wydłużać po każdej ich wymianie zdań.
— Jak mamy to zrobić? — pytał Markow. — Jesteśmy zwykłymi zjadaczami chleba. Potrzebujemy ciebie, Keith. Musisz wrócić, aby nam przewodzić!
— Nie, Kirył — rzekł stanowczo. — To ty ich poprowadzisz. Teraz wszystko zależy od ciebie. Ciebie i Jo.
Poczekał na odpowiedź.
— Dziesięć sekund do odpalenia rakiet hamujących — oznajmił Fiodorenko ponurym głosem.
— Nie mogę tego zrobić — odpowiedział w końcu Markow. — Musisz wrócić z powrotem! Musisz!
— Za późno, Kirył. To już jest w twoich rękach. Ty musisz ich zmienić.
Ich wszystkich. Zmienić ten świat dla mnie, Kirył.
— Żegnaj, Sztoner — przerwał im głos Fiodorenki. — Jesteś bardzo odważnym i bardzo niemądrym człowiekiem. Bywaj!
— Do widzenia, Nikołaju. Nie trać formy.
— Keith — odezwał się znów Markow proszącym tonem.
Stoner wyłączył radio i jął obserwować Sojuza. Jego rakiety hamujące buchnęły płomieniami w absolutnej ciszy. Statek poruszył się i zaczął coraz szybciej oddalać, aż zniknął na tle gwiazd.
Stoner wykonał obrót i spojrzał znów na leżący na marach kształt. W gardle miał zupełnie sucho, a poruszanie powiekami sprawiało mu ból. Machinalnie sięgnął ku nim palcami, lecz uderzyły jedynie w szybę wizjera. Wzruszył ramionami i powrócił do opisywania wszystkiego, co widział.
Nagle błysnęła mu myśl, że przybysz z gwiazd może być nie martwy, lecz zamrożony. A jeśli tak, to jego też można będzie kiedyś przywrócić do życia.
Stoner zdawał sobie sprawę, że współczesna medycyna nie jest w stanie ożywić zamrożonego ciała bez naruszenia jego komórek i zabicia zamrożonej osoby. Było to więc zadanie dla przyszłych lekarzy. Uśmiechnął się smutno. „Może tak się teraz zawstydzą swą bezradnością, że szybko dokonają postępu w swych badaniach” — pomyślał.
Jo siedziała, zesztywniała, przed swym pulpitem komputerowym. Wzruszenie już jej przeszło, a łzy przestały płynąć. Pozostały po nich tylko dwa mokre ślady na jej policzkach. Inni specjaliści całymi rzędami zerkali ukradkowo w jej stronę zza swych pulpitów, nie zaprzestając pracy nad sprowadzeniem Fiodorenki na Ziemię. Nowy tor lotu przewidywał jego lądowanie w miejscu położonym o sześćset kilometrów na wschód od Karagandy.
Obok Jo siedział Markow. Twarz miał pobladłą, a oczy utkwione gdzieś w przestrzeni. Głos Stonera był już słabszy, bardziej chrypliwy, przerywany coraz częstszymi trzaskami. Opisywał wygląd wnętrza statku równie obojętnie, jak przewodnik po muzeum archeologicznym opisuje jakiś eksponat.
Z wolna Markow otrząsnął się z odrętwienia. Sięgnął do kieszeni po papierosy i mruknął:
— Taka była jego decyzja. Nie mamy już nic do zrobienia.
Jo zerknęła na Rosjanina i zobaczyła łzy w jego oczach.
— On nie umarł — powiedziała łagodnie. — Nie umrze… o ile go nie zawiedziemy. Możemy tam znów polecieć, sprowadzić go tu i przywrócić do żyda Markow, spojrzawszy na uzbrojonych strażników stojących nie opodal, rzekł:
— A więc czeka nas wielka praca.
— Tak — zgodziła się Jo. — Ale możemy dopiąć celu. Możemy zmienić świat Markow smutno skinął głową.