Klepnięcie w ramię przywołało go do przytomności.
— Czemu jesteś taki diabelnie smutny? — dobiegł go jakby z oddali głos siedzącego obok Thompsona. — To są wszystko zwykłe środki ostrożności. Wszystko się samo wyklaruje. Prędzej czy później będziemy publikowali na ten temat.
— Ale jak Wielki Mac wywęszył tak wiele o mnie? — zastanawiał się głośno Stoner. — Skąd wiedział, że wybieram się do Waszyngtonu?
— Czy prosiłeś którąś z sekretarek, żeby zarezerwowała ci miejsce w samolocie?
Stoner zmarszczył brwi.
— Nie. Celowo nie skorzystałem z ich pomocy. Wiedziałem, że zaraz wypaplałyby wszystko McDermottowi. Poprosiłem o to jedną ze studentek… Zaraz… jak się ona nazywa? Ta, wysoka, zgrabna.
— Jo Camerata?
— Mhm. To ona.
Thompson wydał z siebie ciche gwizdnięcie.
— W takim razie ona sama musiała powiedzieć o tym Macowi albo którejś z sekretarek.
— Specjalnie ją prosiłem, żeby tego nie robiła.
Thompson wzruszył ramionami.
— Sądziłem, że ona lata za tobą — rzekł.
— Co takiego?
— Miała na ciebie oko od dawna. Przechadzała się po obserwatorium, opuszczała ćwiczenia. Pewnie próbowała zwrócić na siebie twoją uwagę.
— Nie bądź durny — zaśmiał się Stoner. — To jeszcze dziecko.
— Ale całkiem do rzeczy — zauważył Thompson. — I czuje do ciebie miętę.
ROZDZIAŁ VII
Co można powiedzieć o pasażerach tych pojazdów /UFO/? Wygląda na to, że są ich dwa rodzaje: osobniki małe i duże, przy czym tych ostatnich jest więcej. Humanoidy z Hopkinsville i wiele z tych, o których mówiliśmy, są wyglądem bardzo zbliżone do istot z legend — elfów, krasnoludków itp. Duże głowy, patyczkowate nogi. Z reguły głowa jest osadzona bezpośrednio na tułowiu, bez widocznej szyi. Większe humanoidy są wzrostu ludzkiego lub nieco większe i odznaczają się ładnymi kształtami. Niekiedy były określane jako piękności. Mniejsze mają mniej więcej metr wysokości.
Dlatego czytelnik powinien sam urobić sobie pogląd na to, jaki ciężar gatunkowy mają bliskie spotkania trzeciego stopnia w kontekście całego zagadnienia Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, pamiętając wszakże zawsze o tym, że może się jeszcze okazać, iż przypadki humanoidów są kluczem do całego problemu.
Kirył Markow stał w swojej futrzanej czapie i przymrużał oczy przy każdym porywie wiatru. Wiedział, że bez względu na to, jak długo będzie żył, nigdy nie przywyknie do zimna. Lodowate podmuchy przenikały z łatwością przez jego cienki płaszcz i mroziły go do szpiku kości.
Maria mówiła coś jeszcze do kierowcy samochodu stojącego pod ich blokiem, zaś Markow stał obok drzwi wejściowych, przestępując z nogi na nogę. Wiedział, że sąsiedzi z okolicznych bloków obserwują ich dyskretnie, gdyż w oknach za firankami majaczyły ludzkie sylwetki. Choć samochód nie nosił żadnych szczególnych znaków, wszyscy podejrzewali, że jest to samochód rządowy. Markow niemal czuł, jak fale ciekawości i strachu przebiegają wzdłuż bloków niby prąd elektryczny.
— To profesor!
— Pewnie go zabierają. W środku dnia?
— Sam widzisz.
— Jego żonę też?
— Na to raczej nie wygląda.
— Nie wyglądają na zdenerwowanych. Ani jedno, ani drugie.
— Może nie jest tak, jak myślimy.
— Przeważnie przyjeżdżają nocami.
— Mhm. Ja wiem, jak oni to robią. Profesor może myśleć, że go zabierają na lotnisko albo na jakiś uniwersytet. Nawet jego żona może tak myśleć. Ale przypatrz mu się dobrze. Więcej go już nie zobaczysz.
— No pewnie.
— Tak jak zabrali mojego brata Griszę. Powiedzieli mu, że go przenoszą do innej pracy, w Charkowie. Poszedł ze śmiechem na ustach… do bydlęcego wagonu, który powiózł go prosto na Syberię. Dostał osiem lat. Jak go wreszcie wypuścili, pozostawało mu tylko umrzeć. Był zupełnie załamany.
— Ale co ten profesor mógł takiego zrobić?
— To myśliciel. Dziś nie jest dobrze za dużo myśleć.
Markow uśmiechnął się do siebie na myśl o szeptanych rozmowach, jakie niewątpliwie odbywały się teraz za firankami.
„To nic z tych rzeczy, przyjaciele — miał ochotę powiedzieć. — Rząd ceni mnie za moją umiejętność myślenia.”
Maria skończyła rozmawiać z kierowcą, wyprostowała się i obróciła w stronę Markowa. Miała na sobie jedynie swój regulaminowy mundur, czyli cienką bluzę, która z trudem mieściła jej pełne kształty. Markow nie mógł pojąć, jak wytrzymywała w takim stroju, stojąc przez kilka minut na lodowatym wietrze. Jednakże jej stopy były zawsze lodowate, gdy kładła się do łóżka.
— No, chodź! — ponagliła go niecierpliwie.
Podniósł z posadzki teczkę, zbiegł ze schodów przed domem i chwycił za klamkę drzwi obok kierowcy.
— Siadaj z tyłu — powiedziała.
— Ach, rozumiem. — Otworzył tylne drzwi i przez chwilę się ociągał, jakby był niezdecydowany.
Maria stała obok niego, jak zwykle, z kwaśną miną. Spojrzał jej w oczy.
— Prawdopodobnie… nie zobaczymy się przez dłuższy czas — rzekł.
Skinęła obojętnie głową.
— Dbaj o siebie, dobra dziewczyno — powiedział.
— Ty też — mruknęła.
Położył jej rękę na ramieniu i gdy się odwróciła twarzą do niego, pocałował ją lekko w policzek. Potem szybko wskoczył do samochodu. Zatrzasnęła za nim drzwi. Kierowca zapalił silnik przy akompaniamencie niesamowitych zgrzytów jakiegoś koła zębatego.
Gdy samochód oddalił się od krawężnika, Markow odwrócił się, aby pomachać żonie ręką. Ona szła już jednak po schodkach do bloku. Nie wiedzieć czemu, poczuł, że coś ściska go za gardło.
Laboratorium Badawcze Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych było usytuowane nad rzeką Potomac, niemal dokładnie pod powietrzną ścieżką, którą podchodziły do lądowania przybywające do Waszyngtonu samoloty pasażerskie.
Ramsey McDermott uśmiechnął się do siebie blado, gdy samolot, którym leciał, przemknął nad dachami Laboratorium. Jego czterdziesto-minutowa podróż zbliżała się do końca. Trudno ją było uznać za interesującą, gdyż siedzący obok niego biznesmen z wolem na szyi — najwyraźniej cierpiący na tarczycę — przez całą drogę szperał w jakichś papierach i coś obliczał na podręcznym kalkulatorze. Z dachu centralnego budynku Laboratorium patrzyła w niebo czasza osiemnastometrowego radioteleskopu.
„Nie ma mowy, aby tym złomem odebrali sygnały z Jowisza” — pomyślał McDermott.
Spiesząc się na spotkanie z Tuttle’em, wybrał tego dnia pierwszego Boeinga 727 linii Eastern, jaki leciał z Bostonu do Nowego Jorku, i tam chwilę przesiadł się na samolot odlatujący do Waszyngtonu.
Biuro Tuttle’a nie mieściło się ani w Laboratorium, ani w Pentagonie. Komandor miał szczęście trafić do nowiuteńkiego biurowca, który Marynarka wynajęła w waszyngtońskim Crystal City. Był to jeden z wieżowców ze szkła i stali, dzięki którym ta dzielnica miasta otrzymała tę właśnie nazwę.
McDermott zadzwonił do komandora z lotniska i umówili się na spotkanie w restauracji, w centrum miasta.