Ramsey McDermott, niespokojnie bębniąc palcami w trzcinowy stolik, wystawiony na trotuar przed jedną z restauracji na Connecticut Avenue, czekał cierpliwie w chłodzie dnia, aż komandor porucznik Tuttle wybierze sobie zestaw dań obiadowych z wielostronicowego menu.
Tuttle upierał się przy spotkaniu na świeżym powietrzu, twierdząc, że niebezpieczeństwo podsłuchu jest wtedy mniejsze.
Jedząc i pijąc omawiali problemy związane z przeniesieniem personelu do Arecibo. Tuttle, jak gdyby był starym konspiratorem, natychmiast ściszał głos, gdy tylko w ich pobliżu pojawił się jakiś kelner. McDermott, któremu zarówno chłód, jak hałas ulicy zdecydowanie dawały się we znaki, z trudem próbował panować nad swymi nerwami.
— Jeśli potrzebne nam jest Arecibo, dostaniemy Arecibo — podsumował w końcu rozmowę komandor. — Choćbym miał w tym celu zmusić prezydenta do ogłoszenia stanu wyjątkowego.
— Może pan to zrobić?
Tuttle uroczyście skinął głową.
— Jeśli będzie trzeba, z całą pewnością.
Po raz pierwszy młody oficer Marynarki zaimponował staremu profesorowi swymi możliwościami.
— Ale ten Stoner… — mówił Tuttle — on jest kluczem do wszystkiego. Potrzebujemy go, aby korelował obserwacje optyczne z nasłuchem radiowym.
— Proszę się nie martwić — uspokoił go McDermott. — Zrobi to.
— Nie domagał się widzenia z adwokatem albo nie próbował uciec z domu, w którym go umieściliśmy?
— Nie. Jest teraz w trakcie rozwodu. Sądzę, że jest zadowolony, że mógł się znaleźć w miejscu, gdzie go nie znajdą adwokaci jego żony. — McDermott zaśmiał się do siebie. — A poza tym on ma dużą dozę czy raczej śmiertelną dawkę starej jak świat ciekawości naukowej. A bez nas nigdy jej nie będzie mógł zaspokoić.
— Nie chciałbym w to wciągać nikogo więcej, jeśli tego można uniknąć — rzekł Tuttle. — Bóg mi świadkiem, że dość ludzi jest już zaangażowanych w ten projekt. Nie chcę, żeby ktokolwiek z zewnątrz wiedział, co robimy. Na to przyjdzie jeszcze czas.
— Stoner pójdzie na współpracę.
— A czy będzie mógł dostać więcej zdjęć z Wielkiego Oka?
— Pomagał go konstruować i montować. Teleskop jest teraz sprawdzany przez ludzi z NASA w ośrodku Goddarda, zanim zostanie przekazany konsorcjum uniwersyteckiemu, które będzie nim zarządzało. Oficjalną datę przekazania wyznaczono na pierwszego stycznia. Do tego czasu ludzie z Goddarda zawsze zrobią staremu kumplowi małą przysługę. Stoner pracował z nimi pięć lat. Oni sądzą, że pomagają tymi zdjęciami facetowi, który został wylany z pracy.
— A sam Stoner nie nawarzy nam jakiegoś piwa? Będzie siedział spokojnie tam, gdzie go przydzielimy?
— Tak.
— Jest pan tego pewny? Na sto procent?
McDermott oparł swe ciężkie ramiona na chwiejnym, trzcinowym stoliku.
— Niech pan posłucha — rzekł. — Tam, gdzie teraz jest, ma wszystko, czego potrzebuje. Ale ja zrobię coś więcej. Sprowadzę mu tam dziewczynę, jedną ze studentek, Jo jakaś tam… Nie pamiętam nazwiska. Superbabka. Poparaduje tam kilka dni i niech natura rozwiąże cały problem. Ta Jo zajmie mu dużo czasu. I tak mu umili pobyt, że nie będzie się chciał stamtąd ruszyć.
Tuttle zrobił kwaśną minę.
— To jest grzeszne — szepnął.
— Pewnie, że tak.
— No, cóż — westchnął po chwili. — Mam nadzieję, że przynajmniej podpisała przysięgę i będzie trzymała język za zębami.
Markow drzemał na tylnym siedzeniu samochodu, który w szare Wziernikowe popołudnie kilometr za kilometrem przemierzał bezkresną, pustą równinę. Na ziemi leżała już cienka warstwa śniegu. Pola były nagie, a rosnące wzdłuż szosy drzewa stały na tle szarego nieba smutne i bezlistne.
„Matka Rosja — myślał z na wpół przymkniętymi oczami. — Prawdziwa siła naszego narodu: ziemia, cała ta bezkresna przestrzeń, cała jej ponadczasowa potęga.”
Gdy samochód zatrzymał się wreszcie przy drucianym ogrodzeniu, żółtawa tarcza słońca dotykała już horyzontu. Przy bramie wjazdowej stało dwóch żołnierzy. Poza niewielką drewnianą strażnicą Markow nie mógł nigdzie dostrzec żadnych zabudowań. Płot wydawał się ogradzać pusty step.
Kierowca zamienił parę słów z żołnierzami i Markow otworzył swą teczkę, aby im pokazać swe papiery. Byli dla niego bardzo uprzejmi i natychmiast otworzyli bramę.
Samochód ruszył po asfaltowej nawierzchni i Markow dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie jadł nic od śniadania.
We wszystkich kierunkach okolica była taka sama — pusta i ponura. Zaczęło mu burczeć w brzuchu. „Czy wiozą mnie na Syberię?” — pomyślał. Dla moskwianina, którym był, tak daleka podróż była jak zesłanie.
Było już zupełnie ciemno, gdy dojechali do następnego ogrodzenia. Tutaj strażnica była już większa i zbudowana z kamienia. Żołnierze znowu sprawdzili jego papiery, oświetlając je światłem latarki elektrycznej.
— Oczekujemy was, profesorze Markow. Proszę chwilę poczekać.
Strażnik zniknął w kamiennym budynku, a po kilku minutach wybiegła stamtąd młoda kobieta o długich, rozwianych włosach i w rozpiętej futrzanej kurtce.
— Profesor Markow! — wykrzyknęła, otworzyła drzwi samochodu i usadowiła się na siedzeniu obok niego. — Już martwiliśmy się o was. Trochę się spóźniliście. — Puknęła kierowcę w plecy. — Jedźcie prosto, a potem skręćcie w drugą przecznicę w lewo.
Zanim Markow miał szansę coś powiedzieć, zwróciła się znowu do niego:
— Jestem Sonia Własowa… Jestem tylko magistrem, ale przygotowuję już doktorat. Dyrektor prosił mnie, abym była tutaj waszym przewodnikiem.
Była tak przejęta, że z trudem łapała powietrze.
Markow prawie nie widział rzędów dużych radioteleskopów, które błyszczały w świetle drogowych lamp. Widział natomiast, że Sonia Własowa była młoda, żywa, pulchniutka i że miała ogromne piersi.
— Moim osobistym przewodnikiem? — Uśmiechnął się do niej po ojcowsku.
— Ależ oczywiście. Dopilnuję, aby otrzymał pan wszystko, czego pan będzie tu potrzebował lub chciał.
— Cóż za dbałość! — odwzajemnił się jej komplementem.
Odrzuciła jedną ręką na ramiona swe długie jasnobrązowe włosy, a ruch ten sprawił, że jej kurtka jeszcze bardziej się rozchyliła.
— Witamy w Instytucie Radioastronomii imienia Landaua, profesorze Markow — powiedziała wesoło.
Markow skłonił się z gracją. „To zesłanie może wcale nie być takie złe” — pomyślał.
ROZDZIAŁ VIII
Teraz muszę wspomnieć o Bogu — całkiem zresztą słusznie pominiętym w tych badaniach naukowych — i muszę zrobić jeszcze jeden krok do przodu, stawiając pytanie: Czy osoba wierząca albo może raczej, czy teolog ma prawo włączyć się lub nawet ekscytować się tymi dyskusjami na temat istnienia innych, inteligentnych i wolnych istot w kosmosie?
Jako teolog powiedziałbym, że te poszukiwania pozaziemskiej inteligencji /projekt SETI/ są również próbą poznania i zrozumienia Boga poprzez jego dzieła — zwłaszcza te, które najbardziej Go odzwierciedlają. Znalezienie kogoś innego niż my oznaczałoby poznanie Boga lepiej.
Stoner podniósł wzrok znad talerza z rozmrożoną w piecu, gotową, kolacją i zobaczył Jo w drzwiach kuchni. W rękach ściskała grubą teczkę.