Od niepamiętnych czasów każde koktajlowe przyjęcie w sferach waszyngtońskiej elity ma bardzo zhierarchizowaną obsadę. Senatorowie cieszą się zazwyczaj większym poważaniem niż posłowie do Izby Reprezentantów. Jednak w obrębie każdej z tych grup też istnieje wyraźna gradacja. Przewodniczący jakiejś komisji jest naturalnie ważniejszy od przewodniczącego podkomisji, w każdym razie w normalnych warunkach. Ale co można powiedzieć o kimś z grona republikanów, kto jest akurat młodą, piękną kobietą? Albo o doradcy posła, spokrewnionym z gubernatorem rodzinnego stanu swego chlebodawcy?
Komandor porucznik Tuttle był bardzo wyczulony na najmniejsze nawet niuanse takich przyjęć. Wiedział, że komandor porucznik liczy się na koktajlowym party nieco mniej niż przeciętny właściciel baru. Niemniej jednali można było wiele osiągnąć, jeśli na odpowiednim przyjęciu komandor porucznik naświetlił w sposób właściwy jakąś sprawę swemu zwierzchnikowi. A to przyjęcie, w którym Tuttle akurat uczestniczył, było ważne jeszcze z innego względu, jako że honorowym gościem był Willie Wilson, Miejski Ewangelista i najnowsza atrakcja waszyngtońskiego sezonu towarzyskiego.
Przyjęcie odbywało się w starym hotelu „Sheraton-Park”, z desperacją usiłującym utrzymać swój dawny standard. Pozłacane ozdoby w sali balowej były już wytarte, a stare draperie — zakurzone i wystrzępione. Chodziły słuchy, że to sam Wilson wydał dla siebie to przyjęcie i uzyskał od hotelu wyjątkowo niską cenę. Postarano się nawet o osobę pełniącą honory pani domu, by tym dodatkowo uczcić Miejskiego Ewangelistę.
Tuttle’owi przypadło tego wieczoru miejsce w rogu przeładowanej złocistymi ozdobami sali balowej — obok żony jego zwierzchnika, admirała.
— Nie uważa pan, że te przyjęcia to straszna nuda? — odezwała się basem admirałowa O’Kelly.
W jednej, ciężkiej od pierścieni ręce trzymała kieliszek whisky, drugą poprawiała coś przy swej kolii ze sztucznych pereł.
Tuttle skinął potakująco głową. Był w swym galowym mundurze i czuł się nieco sztywny tudzież zakłopotany obok leciwej matrony o niebieskawych włosach, upiętych wysoko nad pomarszczoną i obwisłą twarzą. Rozkaz admirała był jednak wyraźny: „Pozwól mi odbyć parę rozmów, zaopatruj moją żonę w drinki, ale nie dopuść, żeby się upiła”.
„Niełatwe zadanie” — myślał sobie Tuttle.
Duża sala była jedynie w połowie wypełniona gośćmi w smokingach i sukniach wieczorowych.
Niemniej jednak hałas osiągał takie natężenie, że trzeba było krzyczeć, aby się porozumieć z kimś stojącym obok. Admirałowa nie miała z tym wszakże najmniejszych problemów, jako że natura obdarzyła ją głosem typowym dla instruktora wierceń morskich.
— Kim właściwie jest ten Wilson? — ryknęła, przechylając się nieco w stronę Tuttle’a, tak by jej głos trafił bezpośrednio do jego ucha. — To chyba jakiś kaznodzieja.
— Tak, proszę pani — odparł Tuttle krzywiąc się z bólu. — Nazywają go Miejskim Ewangelistą. Jego misją jest dotarcie do ludzi z centrów wielkich miast, do biednych i upośledzonych.
Widziałam go w zeszłym tygodniu w telewizji. Przystojny, szelma.
W przeciwległym końcu sali admirał O’Kelly prowadził poważną rozmowę z jednym z młodych doradców prezydenta.
— Moi ludzie z Departamentu Sprawiedliwości wpadli na ślad nieczystej sprawy — powiedział jajogłowy mężczyzna z Białego Domu. Miał na sobie beżowy garnitur z kamizelką i pastelowo zieloną koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. — Co wy tam kombinujecie w Nowej Anglii?
Admirał O’Kelly podniósł swe imponujące brwi.
— O czym mówisz, chłopcze, na litość boską?
Twarz jajogłowego zesztywniała z tłumionego gniewu.
— Niech pan nie udaje Greka, admirale — syknął. — Bo ja nie muszę mieć stu lat, żeby wiedzieć, że dzieje się tam coś, co pachnie kryminałem.
— Dobrze byłoby — rzekł O’Kelly, ściszając nieco głos i nadając mu metaliczne brzmienie — gdyby mi pan powiedział, co pan ma na myśli.
— Porwanie naukowca NASA przy użyciu siły. To mam na myśli. Kojarzy pan?
— Nie bardzo — rzekł admirał, a na jego poprzecinanej tysiącami zmarszczek twarzy pojawił się uśmiech. — Czy przypadkiem nie pomylił pan moich chłopców z ludźmi z CIA?
— Jak dotąd, nie było jeszcze żadnych skarg — mówił ekspert z Białego Domu. — A więc jeszcze jesteście czyści. Ale na pana miejscu…
— Może zróbmy inaczej, synu — przerwał mu admirał, kładąc na jego ramieniu swoją ciężką rękę. — Otóż gdybym ja był na pana miejscu, zwracałbym większą uwagę na nadchodzącą korespondencję. Bo ja od dziesięciu dni próbuję zainteresować waszych ludzi pewną sprawą.
— Poważnie?
— Jeśli przejrzy pan uważnie otrzymane ostatnio memoranda, znajdzie pan również trzy ode mnie. Ostatnie z nich ma pieczątkę „Pilne” i „Ściśle tajne”. Sprzed trzech dni. Byłem pewny, że je pan widział.
Jajogłowy zmarszczył brwi.
— Powinienem był je widzieć… — mruknął.
„Dostaje pan tyle pilnych i ściśle tajnych memorandów, że pewnie narósł ich cały stos na pańskim biurku — powiedział admirał z poważnym wyrazem twarzy.
— Mhm. No, cóż… weźmy się więc za to razem. Jutro rano zatelefonuję do pana, admirale.
O’Kelly, ukontentowany, skinął głową.
— Doskonale! Sądzę, że uzna pan to, co tam napisałem, za dość interesujące i na tyle ważne, by niezwłocznie powiadomić o całej sprawie prezydenta.
Młody geniusz z Białego Domu w milczeniu skinął głową. Admirał powoli odwrócił się od niego i pozwolił, by naturalne przypływy i odpływy falującego tłumu poniosły ich w przeciwnych kierunkach.
„Jeden cel trafiony — rzekł do siebie O’Kelly. — Pozostaje jeszcze drugi.”
Powiódł wzrokiem po sali i zauważył, że Tuttle — czujny i wierny jak bullterrier — wciąż dotrzymuje towarzystwa jego żonie. Alma nie wyglądała na zbyt pijaną. Był przeto czas, aby poszukać celu numer dwa.
Okazało się to nietrudne, gdyż w kierunku baru dryfował akurat dobrze już podchmielony mężczyzna z uśmiechem na ustach i wyglądzie agenta towarzystwa ubezpieczeniowego. O’Kelly skierował się również w tamtą stronę.
Todd Nickerson miał czerwony, bulwiasty nos alkoholika. Jego oczy były zawsze szkliste, nawet na ważnych przesłuchaniach i podczas decydujących głosowań w Izbie Reprezentantów. Na przyjęciach zachowywał się hałaśliwie, dużo się śmiał, często używał sprośnych słów.
Niemniej jednak Todd Nickerson był kluczową postacią w podkomisji badającej co roku budżet Biura Badań Marynarki Wojennej. Jego głos liczył się tam więcej niż głos przewodniczącego — starego weterana partyjnego z Missouri, interesującego się właściwie tylko boczkiem wieprzowym i piersiastymi Murzynkami.
Nickerson, choć przeważnie pijany, był prawdziwym silnym człowiekiem w swej podkomisji. A O’Kelly musiał zdobyć pewność, że nie zostanie przez podkomisję odsądzony od czci i wiary, gdy zacznie wcielać w życie plan Tuttle’a. Admirał sunął w kierunku Nickersona niby łódź podwodna podkradająca się do tankowca.
Była z nich śmieszna para, gdy wreszcie wdali się w rozmowę wśród tłumu gości. O’Kelly — stalowo — szary, z krzaczastymi brwiami i o przenikliwym spojrzeniu, w mundurze wyprasowanym tak dobrze, że kanty jego spodni mogły ciąć szkło; Nickerson — zataczający się, o zamglonym spojrzeniu, wysoki i chudy, niby żuraw pochylał głowę, by usłyszeć, co mówi niższy odeń admirał.