ROZDZIAŁ II
Kiedy otrzymamy przesłanie… będzie ono nieomylne…
Jo pojechała autem prosto do obserwatorium. Najpierw wąskimi, pełnymi samochodów uliczkami Cambridge,(USA) potem przez Lexington obok Parku Bitwy i przez most w Concord, by zaraz potem znaleźć się wśród jabłoniowych sadów i rozciągających się jeszcze dalej wzgórz, które przybierały już jesienną szatę. W głowie jej kipiało.
„Ten stary, wychudły łajdak zamierza wyrządzić krzywdę doktorowi Stonerowi — myślała. — Muszę doktora ostrzec. I to już, zaraz.”
Gdy dotarła do obserwatorium, Stoner bawił jednak gdzieś poza swym gabinetem. Niewielkie pomieszczenie na drugim piętrze budynku obserwatorium było tak schludne i tak funkcjonalnie urządzone, jak równanie matematyczne, ale on sam był nieobecny.
Na środku biurka, wolnego od wszelkich szpargałów, leżał jedynie równo ułożony stosik zdjęć. Zdjęcia były odwrócone stroną spodnią ku górze, a na najwyżej leżącym Jo zauważyła niebieską pieczątkę z napisem: „Własność Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Nie może być udostępnione bez oficjalnego pisemnego zezwolenia”.
Odwróciła wszystkie zdjęcia, jedno po drugim. Papier, na którym je odbito, był sztywny i ciężki; bardzo drogi. Fotografie przedstawiały jakiś pękaty, nieco spłaszczony glob z przebiegającymi od strony lewej do prawej pasami w kolorze czerwonym, żółtym, beżowym i białym. W dolnej części pasiastej kuli widać było owalną, ceglastą plamę.
Planeta Jowisz.
Jo przejrzała wszystkie dwadzieścia kilka zdjęć. Na każdym był Jowisz, a na niektórych można było ponadto dostrzec dwa lub trzy księżyce planety — maleńkie krążki w porównaniu z ogromem tarczy Jowisza.
Zerknęła na swój timex mieniący się na przegubie ręki. Była już pewna, że nie zdąży na pierwsze z popołudniowych ćwiczeń. Wzruszyła z rezygnacją ramionami, po czym podeszła do okna i rozchyliła płytki żaluzji na tyle, by móc zobaczyć coś na zewnątrz.
Stoner ćwiczył karate na parkingu za budynkiem. Jo przyglądała mu się, gdy stał prosty jak struna, z wyrazem troski na śniadej twarzy i z zaciśniętymi wargami. Jego duże zaciśnięte dłonie zwisały luźno nieco poniżej czarnego pasa, z którego był tak dumny. Przez chwilę trwał w bezruchu, zapatrzony przed siebie — wysoki, silny mężczyzna o lśniących, kruczych włosach i marzycielskich szarych oczach, płaski w lędźwiach, zaparty w ziemię swymi smukłymi, atletycznymi nogami.
Ale oto już był kłębkiem eksplodującej energii. Jego ręce boksowały niewidzialnego napastnika, a stopy wymierzały śmiercionośne kopnięcia. Był to niby balet — gwałtowny, potężny, naglący. Gdy tak przesuwał się po asfaltowanej powierzchni parkingu, wirując niby łyżwiarz wykonujący piruety, z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Nagle zamarł w bezruchu, jakby wrósł w ziemię — tak szybko, jak rozpoczął akcję. Stał przez chwilę ze wzniesionymi w górę ramionami i kolanami lekko zgiętymi w czujnej, obronnej postawie. Potem wyprostował się z wolna, a jego ręce znów opadły w dół.
Jo przez chwilę obawiała się, że Stoner może zerknąć w okno swego gabinetu i zorientować się, że ktoś go obserwuje przez rozsunięte żaluzje. Jednakże on odwrócił się tyłem do obserwatorium i sprężywszy się znowu, rozpoczął nową serię ćwiczeń karate; kopał i boksował pustą przestrzeń wokół siebie. Ćwicząc intensywnie, przemieszczał się powoli ku skrajowi parkingu.
Jo odeszła od okna. Wiedziała, że jeśli się pośpieszy, zdąży jeszcze na ostatnie z popołudniowych zajęć na uniwersytecie. Ale musiała przecież najpierw spotkać się z nim i powiedzieć mu o dziwnym zainteresowaniu profesora McDermotta jego wizytą w Waszyngtonie. To było ważniejsze niż zajęcia na uczelni.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zostawić mu na pliku zdjęć krótkiego listu w tej sprawie, lecz się rozmyśliła. Postanowiła, że poczeka na niego, aż weźmie prysznic, włoży normalne ubranie i przyjdzie do swego biura. Zdecydowała się tak postąpić, nie będąc pewna, czy Stoner ucieszy się z jej wizyty. Była po prostu jedną z anonimowych studentek na posyłki u sławnego doktora Stonera, byłego astronauty, który obecnie pracował w obserwatorium astronomicznym, samotny, nieprzystępny, przystojny, tajemniczy.
„Z pewnością się ucieszy — tłumaczyła sobie samej. — Zauważy mnie. Postaram się, aby mnie zauważył.”
Keith Stoner rozluźnił mięśnie ramion i znów opuścił ręce. Czuł się teraz zmęczony. Jego ciało perliło się drobnymi kropelkami potu spływającymi wzdłuż brwi i piekącymi w oczy. Wiedział jednak, że chłodna popołudniowa bryza szybko przyprawi go o dreszcze, o ile zaraz nie wejdzie pod dach.
Trening nie przyniósł mu upragnionego spokoju. Nic już nie skutkowało w jego wypadku. Nawet tae kwon do, wymagające bardziej dyscypliny duchowej niż sprawności cielesnej. Powinno mu dopomóc w uzyskiwaniu spokoju wewnętrznego i samokontroli. Ale nie pomagało, i Stoner czuł, że płonie gniewem, niepohamowaną pasją stale tlącą się w jego wnętrzu.
„Wszystko skończone — wmawiał sobie po raz tysięczny. — Wszystko przeminęło.”
Opanował się, przybrał postawę „gotowy” i zaraz usłyszał w myślach pełen dezaprobaty głos starego instruktora koreańskiego: „Skoncentruj się! Więcej koncentracji! Jesteś szybki, ale brak ci koncentracji… koncentracji!”
Próbował przestać o tym myśleć, lecz w ciemności, jaka go ogarnęła po zamknięciu oczu, zobaczył teleskop orbitalny. Cały błyszczący i migoczący w ostrym blasku słońca kosmosu, niby fantastyczny klejnot wyczarowany z metalu i migotliwych zwierciadeł, szybujący na tle wiecznie czarnej przestrzeni. A wokół niego rój maleńkich ludzi w skafandrach kosmicznych — niby gromada kapłanów posługujących jakiemuś gigantycznemu srebrnemu bóstwu.
Jednym z nich był on — Stoner.
Były astronauta, były astrofizyk. Myślał o sobie z goryczą. A na dodatek były małżonek i były ojciec rodziny. Jak to się stało, że on, niegdyś członek ekipy, która zaprojektowała i zbudowała teleskop orbitalny — Wielkie Oko — utknął teraz w podrzędnym radioobserwatorium, sam jak palec, z poborami, które bardziej zasługiwały na miano datku dobroczynnego niż pensji człowieka nauki?
„Ja wam jeszcze pokażę! Pokażę wam wszystkim!” Wiedział, że natknął się na coś niezwykłego. Tak niezwykłego, że przeraziłby się tego sam, gdyby nie determinacja zadziwienia całego świata własnym odkryciem.
Z zadumy wyrwały go zgrzyty i piski dochodzące od radioteleskopu zainstalowanego po drugiej stronie parkingu. Dwudziestometrowa czasza urządzenia, obracając się powoli i z trudem, jak głowa starego artretyka, kierowała się w stronę odległych, lesistych wzgórz.
„Powinni byli już dawno przeznaczyć ten antyk do kasacji… — pomyślał Stoner, obserwując, jak staruszka-antena przy akompaniamencie jękliwych odgłosów zmienia centymetr po centymetrze kierunek w przestrzeni. — Tak jak przeznaczyli do kasacji mnie.”
Antena przypominała ogromną pajęczynę o stalowej ramie i ażurowej okrągłej misie, płytkiej i płaskiej, jak gigantyczna mydelniczka. Jeszcze przed chwilą mierzyła w jakiś punkt wysoko na niebie; wchłaniała fale radiowe emitowane przez jakieś niewyobrażalnie odległe układy gwiezdne.