Выбрать главу

— To łatwa rzecz. Przypuszczam, że wasz komputer szybko rozgryzie ten problem.

Stoner wyprostował nogi i usadowił się w fotelu w pozycji na wpół leżącej. Parującą filiżankę kawy postawił na sprzączce swego pasa.

— A więc jest jasne — powiedział — że to „coś” przybyło spoza układu słonecznego. Możemy to wykazać rachunkiem.

— Dopiero wykażemy — skorygował go Thompson. — Za parę dni.

— Ale to jeszcze przydaje sprawie zagadkowości, nieprawdaż? — rzekł Cavendish.

— Czemuż to?

— Jeśli obiekt istotnie przybył spoza układu słonecznego, z jakiejś gwiazdy, musiało mu to zająć tysiące lat, a kto wie, czy nie miliony.

— A jeśli to jest automatyczna sonda?

— Nawet bezzałogowe pudło, wyposażone tylko w urządzenia, nie może funkcjonować bezawaryjnie przez milenia. Ba, przez eony! Wprost trudno w to uwierzyć.

— Jeśli myśli pan o urządzeniach skonstruowanych przez ludzi.

— Co będzie, jeśli na pokładzie jest załoga? — pomyślał głośno Thompson. — Nasze własne statki kosmiczne sprawdzały się lepiej, gdy na ich pokładach byli astronauci i mogli szybko usunąć wszelkie usterki.

— Wszystkie te argumenty rozbijają się o czynnik czasu — upierał się Cavendish. — Podróż statku kosmicznego z jednej gwiazdy na drugą trwałaby tyle stuleci, że załoga powinna być przygotowana na spędzenie całego życia na pokładzie… plus życia swoich dzieci, wnuków, prawnuków… dziesiątków pokoleń. Czy pan tego nie rozumie?

— Nie, o ile statek taki mógłby latać z szybkością bliską prędkości światła — rzekł Stoner.

— Efekty relatywistyczne — mruknął Thompson. — Dylatacja czasu.

— Diabelnie nieprawdopodobne — sprzeciwił się Cavendish. — A wasze własne obserwacje pokazują, że obiekt ten porusza się ze stosunkowo niewielką prędkością. Mniej więcej taką, jak wasze sondy Voyager i Mariner.

Thompson wysączył resztę płynu ze swojej filiżanki i wstał.

— No cóż, jedno jest pewne — rzekł. — Z której strony by na to nie spojrzeć, cholerna rzecz jest niemożliwa.

— Ale jest realna — rzekł Stoner.

— Ach — westchnął Cavendish i po jego kościstej twarzy rozlał się uśmiech. — To przecież dzięki temu nauka jest tak interesująca, czyż nie?

ROZDZIAŁ XI

ŚCIŚLE TAJNE

Memorandum

ADRESAT: Porucznik R. J. Dooley, Wywiad Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych.

NADAWCA: Kapitan G. V. Yates, Kwatera Główna NATO.

W SPRAWIE: Zakres zaufania w sprawach ważnych dla narodowego bezpieczeństwa wobec prof. dra Rogera Cavendisha.

1. Prof. Cavendish jest upoważniony do zapoznawania się z treścią dokumentów uznanych za ściśle tajne. Zezwolenie zostało mu przyznane przez Marynarkę Brytyjską i NATO. Patrz załączona dokumentacja.

2. Ostatnia kontrola jego solidności została zakończona 24 sierpnia 1980 r.

3. Prof. Cavendish został po raz pierwszy dopuszczony do dokumentów tajnych 15 grudnia 1959 r. po repatriacji z ZSRR w 1957 r. Był jeńcem wojennym w Birmie, potem w Mandżurii, a pod koniec II Wojny Światowej został zatrzymany przez wojska radzieckie. Pozostawał w ZSRR dobrowolnie do 1957 r., kiedy to repatriował się do Wielkiej Brytanii.

4. Brytyjski wywiad wojskowy podejrzewał Cavendisha o szpiegostwo na rzecz ZSRR, lecz wielokrotne kontrole jego działalności nie wykazały nic podejrzanego. W konsekwencji został on oczyszczony z tych zarzutów i upoważniony do wglądu w tajne akta, włącznie z dokumentami ściśle tajnymi.

5. Wniosek: Jeśli Cavendish jest radzieckim agentem, ma on nakazane, by nie angażować się w nic przez całe lata, aż zostanie włączony do zadań wymagających wysokiego poczucia odpowiedzialności i pełnego zaufania. Projekt „Jupiter” może być takim zadaniem.

ŚCIŚLE TAJNE

Przechadzając się żwirowaną dróżką wzdłuż długich rzędów czasz radioteleskopów Kirył Markow naciągnął głębiej swą futrzaną czapę na szczypiące od mrozu uszy, po czym zaczął się zastanawiać, w jakim stopniu rosyjska dusza jest kształtowana przez rosyjski klimat.

„Melancholicy żyjący w ponurej krainie o okropnym klimacie” — myślał o swoich rodakach i o swej ziemi.

Przystanął i rozejrzał się dookoła, by zweryfikować swój sąd. W każdym kierunku rozciągała się bezkresna, pokryta śniegiem równina, prawie pozbawiona pagórków, które urozmaicałyby krajobraz. Niskie, ołowiane chmury — napierające ku dołowi niby ręka posępnego Boga. Bezustanne wycie wiatru w przestrzeni pozbawionej wszelkich drzew, które mogłyby go pochwycić w swe konary i nadać mu łagodniejsze, weselsze brzmienie.

„Dlaczego musieli zbudować ten ośrodek właśnie tutaj, pośrodku stepu? — dumał Markow. — Dlaczego nie nad Morzem Czarnym, gdzie komisarze mają swe dacze i gdzie nieraz świeci słońce?”

Potrząsnął głową. „Przyznaj się, bracie, gdybyś ruszył tę zagadkę, którą ci zadali, nie przeszkadzałby ci tak bardzo ani klimat, ani ta sceneria.”

Była to prawda. Pulsacje radiowe były dla niego twardym orzechem do zgryzienia. Podczas miesięcy pracy nad tym problemem nie udało mu się uzyskać najmniejszego dowodu, że mogły one stanowić jakiś język czy choćby kod.

Znużony, zawrócił na dróżce i skierował się ku budynkowi, który teraz był jego domem. Wiatr szarpał długie poły jego palta. Stopy miał zdrętwiałe od mrozu.

Najgorsze było jednak to, że pulsacje radiowe stanowiły dlań taką samą zagadkę dziś, jak w dniu, kiedy zaczął je analizować.

Gdy mijał szary budynek administracji, dobiegł go wysoki, dziewczęcy głos Sonii Własowej:

— Hej, Kir! Zastanawiałam się, dokąd poszedłeś.

W głębi duszy nie był zadowolony z tego spotkania. Sonia okazała się zbyt łatwą do zdobycia, jeśli w ogóle można było mówić o zdobywaniu kogoś tak ochoczego. Nawet więcej niż ochoczego; wprost domagającego się miłości. Markow miał uczucie, że jego niezdolność do rozwiązania jowiszowej zagadki musiała mieć coś wspólnego z długimi nocami, jakie spędzał z Sonią w łóżku. Była tak młodzieńcza, tak zatrważająco energiczna, atletyczna i bardziej pomysłowa w figurowej akrobacji niż cała drużyna chińskich gimnastyczek.

Podbiegła do niego i chwyciła go za ramię.

— Nie pamiętasz, że dyrektor obserwatorium zaprosił cię dziś po południu na herbatę?

Zaczęło się już ściemniać. Zabłysły latarnie na dachach budynków i wzdłuż dróżek osiedla. Markow był zmarznięty. Przygniatał go jakiś dziwny smutek i melancholia. Tymczasem Sonia była uśmiechnięta i pełna werwy. I nie była w palcie; miała na sobie jedynie sweter, luźne miękkie spodnie i kozaczki.

Sweter nie był jednak luźny; ściśle przylegał do jej ciała i Markow, wbrew samemu sobie, poczuł lekki przypływ pożądania. Odwzajemnił uśmiech malujący się na owalnej, wesołej twarzy Soni.

— Och, tak. Zupełnie zapomniałem o tym zaproszeniu — wyznał z grymasem usprawiedliwienia. — Cóż ja bym bez ciebie zrobił?

Roześmiała się głośno.

— Byłbyś w łóżku z którąś z tutejszych dziewczyn — rzekła. — Nie masz pojęcia, jak mi ciebie zazdroszczą.

— Ach, ty mój aniele miłosierdzia! — Markow objął ją ramieniem. — Jesteś nazbyt miła dla mnie. Przecież jestem już właściwie zgrzybiałym starcem.

— Coś podobnego!

— No, może nie całkiem zgrzybiałym — poprawił się, gdy szli już w stronę drewnianego budynku, gdzie mieszkał. — jest tu tylu młodszych ode mnie mężczyzn, którzy polują na twój uśmiech, a ty trwonisz energię na mnie.