— Wielu Amerykanów nie rozumie istoty walki komunizmu z kapitalizmem. Oni wierzą, że możliwe jest pokojowe współistnienie dwóch ustrojów.
Markow skinął w zadumie głową.
— Ten Stoner to idealista — mówiła. — Ponadto jest naukowcem, który chce zdobyć rozgłos i uznanie za odkrycie życia pozaziemskiego. Dlatego do ciebie napisał.
— Ale dlaczego właśnie do mnie? Dlaczego nie do Międzynarodowej Federacji Astronomicznej? Albo do naszej Akademii Nauk? Dlaczego wybrał mnie?
— Któż to może wiedzieć? — odparła. — Nasi agenci w Ameryce próbują rozgryźć tę sprawę.
Markow zrobił wysiłek, by zebrać się w garść. Tak wiele się wydarzyło podczas tych kilkunastu minut, że był zupełnie rozklejony.
— Nadal uważasz, że te sygnały nie są językiem? — spytała po chwili Maria.
Markow westchnął.
— Nie są — rzekł. — W każdym razie nie są rodzajem języka, który ja mógłbym zrozumieć.
Wyciągnęła rękę i wyjęła kartkę z jego bezwładnej dłoni, po czym ostrożnie włożyła list z powrotem do torby.
— Przed chwilą wyraziłeś życzenie zobaczenia się z akademikiem Bułaczowem — powiedziała. — To się dobrze składa, bo on też chce cię widzieć. I to niezwłocznie. Jeszcze dziś wracamy do Moskwy.
ROZDZIAŁ XII
…pod koniec listopada 1967 roku znalazłam je (pulsujące sygnały radiowe) w szybkim zapisie. W miarę, jak papier przesuwał się pod pisakiem, mogłam się zorientować, że sygnał składa się z szeregu pulsacji… odstępy między nimi wynosiły 1⅓ sekundy…
Potem Scott i Collins zaobserwowali takie pulsacje za pomocą innego radioteleskopu… który usuwał zakłócenia instrumentalne. John Pilkington zmierzył dyspersję sygnału, co pozwoliło ustalić, że źródło energii znajduje się daleko poza układem słonecznym, ale w obrębie naszej galaktyki. Czy były to więc pulsacje sztuczne, wytworzone przez jakąś inną cywilizację…?
W zasadzie nie wierzyliśmy, że odebraliśmy sygnały od innej cywilizacji, choć oczywiście i taką możliwość braliśmy pod uwagę, gdyż nie mieliśmy jeszcze wtedy dowodu na całkiem naturalne pochodzenie tej radioemisji. To jest bardzo interesujący problem: kiedy się myśli, że być może odkryło się życie pozaziemskie, jak ogłosić w sposób odpowiedzialny wyniki takiego odkrycia.
— To jest zbyt fantastyczne, aby w to uwierzyć!
— Zapewniam pana, panie prezydencie, że to prawda.
Prezydent wstał od połyskującego mahoniowego stołu i podszedł do kominka. Rutynowe posiedzenie gabinetu zakończyło się, jak zwykle, ostrą kłótnią, więc z przyjemnością zamienił chłodną oficjalność Sali Posiedzeń na przytulność mniejszego Pokoju Roosevelta.
Prezydent, gdy stał teraz oparły o gzyms kominka, obok odlanej z brązu statui Teddy’ego Roosevelta, sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego; rozluźniony węzeł krawata, rozpięty kołnierzyk koszuli, zmierzwione włosy, dłonie, zaciśnięte w pięści, wsunięte głęboko w kieszenie marynarki.
Rzecznik prasowy spoglądał nań zmartwiony. Ten stary przyjaciel i doradca wiedział dobrze, że nawał spraw i zajęć nieubłaganie popychał prezydenta ku desperacji.
Prezydent zerknął tęsknie na wiszący nad sobą obraz; przedstawiał Theodora Roosevelta z lat poprzedzających I Wojnę Światową.
— Wszystko było wtedy znacznie prostsze, nieprawdaż? — powiedział na wpół do siebie, na wpół do swych gości.
Sekretarz obrony potrząsnął głową zwieńczoną grzywą srebrnych włosów.
— Tak się tylko wydaje z perspektywy czasu, panie prezydencie — rzekł.
— Człowiek pracuje tak ciężko, żeby zdobyć ten urząd — mówił prezydent — a gdy go zdobędzie, dziwi się, dlaczego w ogóle próbował.
— Ktoś to musi robić — zażartował rzecznik. — Wybory są co cztery lata.
Prezydent uśmiechnął się doń łagodnie, po czym nachylił się ku swej doradczyni do spraw nauki i powiedział:
— Inteligentne istoty na Jowiszu? Jest pani pewna?
— Nie, panie prezydencie — rzekła z naciskiem. — Nie jestem tego całkiem pewna. Ale istnieje dość duża szansa, że powinniśmy się przygotować na taką ewentualność.
Prezydent westchnął głęboko.
— Dlaczego to się musiało zdarzyć w czasie mojej kadencji?
Sekretarz obrony, były przemysłowiec, chrząknął głośno, jak to miał zwyczaj robić przed wygłoszeniem jakiejś opinii.
— Panie prezydencie — powiedział przez nos, jak przystało na kogoś rodem z Oklahomy. — Sally i ja nie zawsze widzimy sprawy tak samo…
Doradczyni spiorunowała go wzrokiem ze swego miejsca w przeciwległym kącie pokoju.
— Możesz to powiedzieć jeszcze raz, Joey!
Uśmiechnął się do niej.
— W porządku, jestem świńskim, męskim szowinistą, panno Ellington.
— Doktor Ellington — poprawiła go.
Prezydent spojrzał na nią zbolałym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Wykorzystał to rzecznik.
— Słuchajcie no, jest nas tu tylko czworo. Może byśmy tak na moment przestali się kłócić? To sprawa zbyt ważna na takie docinki.
— W pełni się zgadzam — rzekł sekretarz obrony. — Chciałem tylko powiedzieć, że doktor Ellington i ja jesteśmy przekonani, iż musimy wykorzystać do badań tych sygnałów radioteleskop w Arecibo.
— Dlaczego akurat ten?
— To jest największe i najsilniejsze urządzenie tego typu, jakim dysponujemy — wyjaśniła doradczyni. — Jeśli chodzi o ścisłość, największy radioteleskop na świecie.
— A co z teleskopem na orbicie? — spytał rzecznik.
— To jest teleskop optyczny, podobny do tego na Mount Palomar.
— Wielkiego Oka też będziemy potrzebowali — rzekł sekretarz obrony.
— To przecież dzięki niemu sfotografowaliśmy ten obiekt na orbicie wokół Jowisza.
— Jeśli on jest w ogóle na orbicie — mruknęła doktor Ellington.
— Sądzi pani, że to coś sztucznego?
Z ponurą twarzą skinęła głową.
— Owszem, tak — wyznała. — Ale nie mamy jeszcze dość danych na temat jego toru, aby ustalić, czy porusza się po orbicie wokół Jowisza, czy też jedynie przelatuje obok Jowisza. Gdyby tylko przelatywał, mógłby pochodzić spoza układu słonecznego.
Prezydent zagłębił się w swym fotelu.
— Tak czy inaczej, trudno w to uwierzyć — rzekł, po czym zerknął na swą doradczynię. — Inteligentne istoty z innych światów? Włosy się jeżą, jak się pomyśli.
— Wystraszyłem się, jak wszyscy diabli — rzekł sekretarz obrony.
— Musimy się dowiedzieć, co to jest — odezwał się znów rzecznik. — Jeśli choć słowo przeniknie na zewnątrz, zanim ustalimy, co to za obiekt… będzie panika na skalę światową.
— Zdaję sobie z tego sprawę — zgodził się minister obrony. — Zapewniani pana, że przedsięwzięliśmy wszelkie środki bezpieczeństwa.
— Ale zanosi się na kłopoty z korzystaniem z Arecibo — zauważyła doktor Ellington. — Nie możemy tam pojechać i kazać się wynieść obecnym użytkownikom na czas nieokreślony. Poruszyliby cały świat.
— A gdybyśmy wyjaśnili, o co chodzi, i poprosili ich o współpracę?
Sekretarz obrony potrząsnął przecząco głową.