Przez chwilę obaj milczeli, po czym Markow rzekł:
— Szkoda, że nie mamy na orbicie własnego teleskopu.
— Realizacja takiego projektu trwałaby dziesięć lat. Z tego dziewięć trzeba by poświęcić na podlizywanie się i żebranie.
— Ciekawe… Czy nie udałoby się w jakiś sposób uzyskać dostępu do tego amerykańskiego teleskopu? Albo do zdjęć zrobionych za jego pomocą?
Bułaczow spojrzał nań badawczo swymi małymi oczkami.
— Oni nawet nie chcą się publicznie przyznać, że coś znaleźli. Trzymają całą sprawę w tajemnicy.
— Hmm… Tak, to byłoby trudne. — Markow wypił połowę zawartości swego kieliszka i przez chwilę czuł, jak ognisty płyn rozgrzewa mu wnętrzności.
— Gdyby nie niebezpieczeństwo wybuchu wojny, zwróciłbym się może z prośbą do władz, by wysłać brygadę kosmonautów i przejąć teleskop siłą — mruknął Bułaczow.
Markow omal nie wybuchnął śmiechem, lecz zdołał jakoś zachować powagę.
— To tylko takie mrzonki — rzekł po chwili akademik. — Naszą jedyną szansą jest współpraca z Amerykanami. Ale w obecnej sytuacji międzynarodowej nasi przywódcy nigdy nie zgodzą się na to, by prosić Waszyngton o jakąś przysługę.
— Tak, to byłoby upokarzające — zgodził się Markow.
— Ale musi istnieć jakaś droga do załatwienia tej sprawy.
Markow przyglądał się przez chwilę małemu człowieczkowi siedzącemu w obrotowym fotelu. Choć sprawiał wrażenie osoby kruchej i wątłej, w jego głosie dźwięczała stalowa determinacja, a jego oczy jarzyły się nie tylko pod wpływem alkoholu.
— Jeśli chodzi o mój raport — zaczął Markow powoli, czekając, aż akademik mu przerwie.
— Ano właśnie.
— Przypuszczam, że pan go przeczytał?
— Od deski do deski.
Markow pokiwał głową.
— Otóż jeśli te sygnały z Jowisza nie są żadnym językiem, czyż nie wygląda na to, że szansa istnienia tam inteligentnych istot jest raczej… hm… równa zeru?
— Zgodziłbym się z tym w zupełności — rzekł akademik, garbiąc się nieco w fotelu lub raczej wzruszając ramionami — gdyby nie fakt, że Amerykanie pracują jak opętani nad tym problemem.
— Poważnie?
Bułaczow jął stukać palcami po blacie biurka, a Markow zauważył, że akademik ma delikatne, szczupłe dłonie o długich palcach, typowe dłonie pianisty.
— Po pierwsze, pański przyjaciel Stoner pracuje nad tym zagadnieniem — rzekł stary uczony. — Porzucił pracę w Amerykańskiej Agencji Kosmicznej, by zadekować się w małym obserwatorium przy przestarzałym teleskopie.
— On wcale nie jest moim… — zaczął Markow.
— Po drugie — mówił Bułaczow, jakby nie dosłyszał jego słów — Stoner ma przyjaciół w Agencji, która prowadzi badania z pomocą Wielkiego Oka. Wygląda na to, że ci ludzie przysyłają mu tajnymi kanałami zdjęcia wykonane za pomocą tego teleskopu.
Markow skinął głową ze zrozumieniem, a Bułaczow kontynuował:
— Po trzecie, cały personel tego radioobserwatorium, z pańskim przyjacielem Stonerem włącznie, został zmuszony do złożenia nowej przysięgi lojalności wobec Marynarki Wojennej. Chodzi o dochowanie jakiejś tajemnicy.
— Wobec Marynarki Wojennej?!
— Tak. — Bułaczow uśmiechnął się sztucznie. — Amerykanie są bardzo niezdarnymi administratorami. W jakiś sposób ich Marynarka Wojenna uzyskała kontrolę nad całym projektem.
— Zupełnie nie rozumiem.
— Nie szkodzi. Wniosek jest ten, że oni pracują w sekrecie nad jakąś sprawą związaną z Jowiszem. Wydaje się, że dlatego nadali temu projektowi kryptonim „Jupiter”. — Zdaje się, że poinformowali o tym sztab NATO.
— Być może podadzą sprawę do wiadomości publicznej, gdy tylko zdobędą dowody…
Bułaczow potrząsnął przecząco głową.
— Nie podadzą — rzekł stanowczo. — Będą chcieli nawiązać kontakt z kosmitami. I trzymać nas poza zasięgiem wszelkich informacji na ten temat.
— Może my powinniśmy w takim razie ogłosić światu, że odebraliśmy te same sygnały?
Bułaczow rzucił krótkie spojrzenie na sufit.
— To byłoby sprzeczne z polityką naszego rządu.
— Ale nie możemy tego przecież wiecznie trzymać w tajemnicy — upierał się Markow. — A ponieważ Amerykanie już o tym wiedzą i wyprzedzają nas w badaniach, byłoby dla nas korzystne, gdybyśmy podali sprawę do publicznej wiadomości i w ten sposób wymogli na nich międzynarodową współpracę w tej sprawie.
— Zgadzam się z wami, Kiryle Wasiliewiczu — rzekł Bułaczow. — Rozważyłem już tę możliwość.
Markow uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nasz ambasador przy Narodach Zjednoczonych mógłby ujawnić nasze odkrycie sygnałów z okolic Jowisza — mówił Bułaczow. — A więc to my zostalibyśmy uznani przez cały świat za odkrywców pozaziemskich inteligentnych istot.
— I moglibyśmy zainicjować międzynarodowy program badań nad tymi sygnałami — dodał Markow, czując, że jego serce bije coraz szybciej. — Amerykanie musieliby się wtedy zgodzić na współpracę z nami.
— Ale to nie znaczy, że udostępniliby nam zdjęcia z Wielkiego Oka Mogliby twierdzić, że nigdy nie obserwowali Jowisza za pomocą tego teleskopu. Mogliby zachować dla siebie najważniejsze dane.
— Och, nie pomyślałem o tym — powiedział Markow, zgaszony.
— Dlatego jesteście tak ważni dla nas — rzekł Bułaczow.
— Czyżby?
— Oczywiście! Ten Amerykanin, Stoner, najwyraźniej ufa wam, skoro zdecydował się do was napisać i wyjawić wam, że pracuje nad tym zagadnieniem.
— Nigdy mi tego wyraźnie nie napisał…
— Między wierszami, Kiryle Wasiliewiczu, między wierszami.
— Tak, rozumiem.
— Teraz musicie mu odpisać. Musicie zdobyć jeszcze większe jego zaufanie. Być może uda się nam zorganizować spotkanie was obu, kto wie, czy nie w Ameryce?
— Ja? — wykrzyknął Markow, zaskoczony. — W Ameryce?
— Oczywiście, w odpowiedniej eskorcie. Przypuszczam, że wasza żona zapewniłaby wam lepszą ochronę niż ktokolwiek inny.
Markow uczuł bolesne ukłucie w sercu.
— Tak, oczywiście… — powiedział, nie patrząc na Bułaczowa.
— To jest tylko moja sugestia — ciągnął akademik. — Zalążek pewnego planu. Ale najważniejsze jest w tej chwili, moim zdaniem, abyście odpisali Stonerowi. Napiszcie mu długi przyjacielski list. Powiedzcie mu, jak bardzo was fascynują języki pozaziemskie. Dajcie mu wiele do zrozumienia, lecz nie wyjawiajcie nic.
— Mogę spróbować…
— Pomożemy wam zredagować list — rzekł wesoło Bułaczow. — No i naturalnie, upewnimy się, że jest dokładnie taki, jak potrzeba, zanim go wyślemy zagranicę.
— Oczywiście.
— Doskonale! — Bułaczow wstał z fotela tak nagle, jak gdyby coś ukąsiło go w zadek. — Wiedziałem, że możemy na was polegać, Kiryle Wasiliewiczu.
Markow również podniósł się z sofy i skierował ku drzwiom, usłużnie odprowadzany przez akademika.
— Czas, aby wysunąć was jako kandydata do Akademii Nauk, Kiryle Wasiliewiczu — rzekł na pożegnanie Bułaczow, klepiąc go po ramieniu. — Jesteście przecież jednym z naszych najlepszych lingwistów… i bardzo ważnym dla nas człowiekiem.
Markow skłonił się lekko i uścisnął wyciągniętą dłoń akademika. Z trudem panował nad sobą, wkładając palto w pokoju sekretarki i naciągając głęboko na uszy swą futrzaną czapę. Nawet ponure spojrzenia tłustej sekretarki nie mąciły już jego dobrego nastroju.