— Co… mu się stało? — Głos Anglika był słaby i zabrzmiał głucho.
— Niech się pan o niego nie martwi. Proszę leżeć spokojnie i odpoczywać.
Pielęgniarka, która to powiedziała, była energiczną kobietą w wieku średnim, i troskliwie się nim opiekowała.
Stary profesor czuł się zbyt słaby, żeby móc robić coś innego. A jego bole, zamiast ustępować, wzmagały się. Omyłką było zgłosić się tutaj samemu, gdy zaczęły się katusze. Teraz siedział tu, jak w pułapce, a fale udręki co chwila przelewały się przez jego umęczone ciało pomimo środków przeciwbólowych, którymi go naszpikowano.
Wiedział, gdzie powinien być i co powinien robić. Okazał nieposłuszeństwo i teraz ponosił za to karę. Mieli rację, że go ukarali, a on był głupcem, że im się sprzeciwił. Ale nie mógł już nic na to poradzić. Zażywna pielęgniarka wydawała się stale unosić nad jego wąskim, szpitalnym łóżkiem, a on był za słaby, aby się przedrzeć ku wolności.
„Gdyby tak odeszła choć na minutę czy dwie — myślał zdesperowany — wtedy mógłbym się stąd wyśliznąć.”
Zasłona jego małej alkowy rozchyliła się i obok jego łóżka stanął młody lekarz — Jak się czuje pacjent? — spytał pielęgniarkę.
— Niespokojny.
Zwracając się do Cavendisha, medyk ozdobił swą twarz profesjonalnym uśmiechem.
— Wciąż odczuwa pan jakieś dolegliwości?
„Dolegliwości? — pomyślał Cavendish. — Dlaczego nie powie po prostu »ból«?”
— Czuję się… nieco lepiej — skłamał, wiedząc, że lekarz oczekiwał od niego takiej odpowiedzi.
— Doskonale. Proszę spróbować się odprężyć. Migreny nie trwają przez całe życie.
— Czy ten pan… którego przed chwilą wniesiono… — Cavendish przerwał, aby nabrać powietrza — czy to jest doktor Reynaud?
Lekarz skinął głową.
— Tak. Upadł i złamał rękę.
— Jaki dziś duży ruch — zdziwiła się pielęgniarka. — Bywają noce, że się siedzi i nudzi na śmierć. Ale dziś będzie co robić.
— I nawet nie jest dzień wypłaty — dodał lekarz.
Cavendish opadł bezsilnie na poduszkę i zgrzytał zębami, aby nie wyć z bólu. Lekarz wyszedł, lecz pielęgniarka nie odeszła dalej, jak na skraj okalającej jego łóżko zasłony.
Nagle zza zasłony dobiegł ich nieopisany łoskot i nieskoordynowane okrzyki kilku osób naraz.
— Na litość boską! Trzymaj go!
— Pomóż tu!
— Dyżurny! Pielęgniarka! Proszę tutaj! Szybko!
Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie pisku czy skrzeczenia, jakiego Cavendish nigdy w życiu nie słyszał, a jakie równie dobrze mogło — wydobywać z gardła mężczyzny, jak i kobiety. Albo jakiejś bestii.
Pielęgniarka wybiegła za zasłonę i ucho Cavendisha złowiło nową serie odgłosów walki; coś jak młócenie cepami czy rzucanie ciężkimi worami. W szparze między połami zasłony mignęły mu sylwetki dwóch rosłych sanitariuszy. Potem postać lekarza, który go odwiedził.
— Trzymaj go! Nie puszczaj!
Cavendish, czując, że drżą mu od wysiłku wszystkie mięśnie, podniósł się wolno na swym łóżku do pozycji siedzącej. Nie zdjęto mu ubrania, jedynie buty. Gdy stanął na nogach, zrobiło mu się tak słabo, że omal nie zemdlał, a sięgnięcie po buty kosztowało go tyle wysiłku, co kiedyś wejście na wysoką górę.
A tymczasem bijatyka na korytarzu trwała w najlepsze, nie tracąc na swej intensywności.
Mając na nogach tylko skarpetki, Cavendish podszedł do zasłony i odchyliwszy ją, wyjrzał na korytarz. Obok głównego wejścia do szpitala kotłowały się na podłodze ciała ludzkie. Dyżurni i pielęgniarki pospołu próbowali okiełznać jednego płowowłosego mężczyznę, który przeciwstawiał im się z szaleńczą determinacją.
Jeden z lekarzy, uzbrojony w strzykawkę, próbował przygnieść kolanem pierś młodziana, drugi — ten, który rozmawiał z Cavendishem — usiłował wbić igłę w jedną z jego młócących nóg.
Anglik, ku swemu zaskoczeniu, rozpoznał w siedzącym na podłodze szaleńcu młodego Holendra. „Dobry Boże! — wyszeptał. — To musi być ten młody Schmidt!” Trudno było jednak orzec z całą pewnością, kim jest młodzian, gdyż jego twarz była tak zniekształcona szałem, że przypominał jakieś dzikie zwierzę.
Cavendish, zapominając nieomal o swym bólu, przypatrywał się przez dłuższą chwilę walce, po czym wyśliznął się na korytarz i z butami w ręku ruszył w stronę tylnego wejścia szpitala — niby mąż, który skrada się do domu, nie chcąc się narazić na reprymendę swej rozgniewanej żony za to, że tak późno wraca.
Gdy wychodzili we trójkę z klubu oficerskiego, Jo trzymała Stonera pod ramię, a Markow przystanął z drugiej strony, pod nagimi żarówkami, które oświetlały godło klubu. Wokół światła unosiły się roje owadów, usiłujących w bezmyślny, instynktowny sposób rozszyfrować jego naturę. Nagle światło zgasło.
— Nie miałem pojęcia, że jest już tak późno — rzekł Stoner. — O której zamykają tę spelunkę?
— O północy — odparła Jo. — A jest dokładnie północ.
Stoner nabrał głęboko w płuca morskiego powietrza; było chłodne i wydawało się rozpędzać mgłę w jego głowie.
— No i cóż, moi rewolucjoniści? — spytał. — Co sądzicie o naszych szansach?
— Powiedzie nam się — pośpieszyła z odpowiedzią Jo.
Odpowiedź Markowa przyszła nieco później.
— Potrzebuję kilku dni, żeby spreparować dostatecznie mylący zestaw sygnałów — rzekł.
— Ale jaka jest nasza szansa sukcesu?
Rosjanin pociągnął się za brodę.
— Praktycznie równa zeru — rzekł. — Zaraz jednak na jego twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech. — Ale różnica między zerem i praktycznie zerem decyduje o powodzeniu wszystkich rewolucji.
— My wszyscy jesteśmy lekko stuknięci — zauważył Stoner.
— Nie stuknięci, ale pijani. To na pewno. Ale nie stuknięci.
— Na pewno nam się powiedzie — powtórzyła Jo, ściskając mocniej ramię Stonera. — Wielki Mac nie jest aż tak sprytny. Da się nabrać. Prawdopodobnie dostanie ataku serca, ale da się na to nabrać — To jest efekt uboczny, o którym nie myślałem — rzekł smutno Stoner.
— Porozmawiam o wszystkim z doktorem Thompsonem jutro z samego rana — powiedziała Jo.
— Z Thompsonem — powtórzył Stoner w zadumie.
— On jest kluczem do całego planu — mówiła kiwając głową. — Musimy go zwerbować.
— On tego nie zrobi — odrzekł Stoner.
— Przypuszczam, że go do tego skłonię — upierała się.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym zszedł po drewnianych schodkach klubu na koralowy beton chodnika.
— Daj temu spokój — rzeki.
— Co takiego?
Stoner zwrócił się znów do nich obojga.
— Zapomnijcie o całej sprawie. Ja się na to nie piszę.
Twarz Markowa wydłużyła się.
— Przecież to był twój pomysł — przypomniał mu.
— Wiem o tym. Ale nie był dobry. Zapomnijcie o nim.
Jo, stając znów u jego boku, rzekła:
— Keith, jeśli martwisz się o mnie i o Jeffa…
— O nic się nie martwię — rzekł oschle. — Ale nie będę fałszował danych. Taki plan mógł wymyślić tylko ktoś kompletnie zalany.
Odwrócił się gwałtownie i poszedł w kierunku „żłobka”. Jo pozostała u podnóża schodków i patrzyła, jak znikał w mroku ulicy. Markow podszedł do niej.
— Nigdy nie wierzyłem, że on na to pójdzie — rzekł miękko. — To były tylko takie sobie wariackie rozmowy. Żeby łatwiej pozbyć się frustracji z powodu sprzeciwu McDermotta.