— Nie, to nie był najważniejszy powód — powiedziała Jo. — On nie zdradzi nam tego powodu. Nawet sam się do niego nie przyzna.
Markow lekko dotknął ręką jej ramienia.
— Drogie dziecko, wiem, jak się pani teraz czuje.
— Jest pan jasnowidzem?
— Wiem, co to znaczy mieć złamane serce.
Jo potrząsnęła głową.
— A ja myślałam, że moje jest odporne na wstrząsy.
— Niczyje takie nie jest — rzekł Markow. — Najlepsze, co można zrobić, to zalać je jakimś szybko tężejącym cementem i próbować z tym żyć.
Jo uśmiechnęła się w zadumie.
Szybko tężejącym cementem? — powtórzyła. — A ja myślałam, że pan jest romantykiem.
Markow objął ją ramieniem i ruszyli razem ulicą.
— Odprowadzę panią do hotelu — rzekł.
Pozwoliła mu się prowadzić. Szli oboje wyludnioną ulicą. Tylko raz obejrzała się za siebie i popatrzyła w kierunku, gdzie zniknął Stoner.
W mroku sypialni Markowów czerwone światełko w walizce zerkało na Marię, niby diabelskie oko.
„On jest stary — pomyślała nagle. — Jeśli przetrzymam go tak długo na pełnej mocy, zemdleje i umrze.” Już wyciągała rękę, by zmniejszyć natężenie, gdy zza okna dobiegły ją odgłosy jakiegoś szurania. Wyjrzała przez okno na ulicę i dostrzegła Cavendisha. Wyglądał jak trup, przywrócony do życia za pomocą praktyk czarnoksięskich, i akurat gramolił się po schodach na werandę jej bungalowu.
Maria rzuciła okiem na zegarek. Jego fosforyzująca tarcza była zamglona, a wskazówki niewyraźne. Z niecierpliwym niknięciem sięgnęła ku walizce przez łóżko i zmniejszyła moc do minimum. „Coś mi oczy szwankują — pomyślała z niepokojem, wstając na równe nogi. — Będę musiała zmienić szkła na mocniejsze.”
Wygładziła spódnicę, po czym przeszła do pokoju gościnnego i otworzyła drzwi werandy. Stał posłuszny jak pies i czekał, aż go wpuszczą.
Maria nie zapalała światła. Nie chciała widzieć twarzy Anglika. Tymczasem on podszedł do krzesła i opadł na nie z westchnieniem ulgi.
— Twoje buty — zdziwiła się, widząc w słabym świetle ulicznej latarni niewyraźnie, jak przez mgłę, buty w jego ręku. — Dlaczego je zdjąłeś?
— Byłem w lecznicy — odparł.
— Dlaczego tam?
Powoli opowiedział jej o wszystkim, co zaszło, kładąc szczególny nacisk na fakt, że próbował ujść zasłużonej kary poprzez ukrycie się w amerykańskim szpitalu.
— Jak się stamtąd wydostałeś? — spytała.
Opowiedział jej o wywołanym przez Schmidta zamieszaniu.
— Wszyscy wiedzą, że szpikuje się narkotykami — dodał oschłym, maszynowo brzmiącym tonem. — Ale tym razem musiał przedawkować jakiś wyjątkowo silny środek. Zachowywał się jak kompletny wariat.
„Wariat. Nic więcej nie potrzeba” — pomyślała Maria. Przypomniała obie, jak ją uczono, że niektóre narkotyki mogą zmienić człowieka w bezmyślną, walczącą maszynę. Tak jak zmieniły tego Schmidta.
Uśmiechnęła się w ciemności. Już wiedziała, w jaki sposób powstrzymać Stonera od lotu ku obcemu statkowi. I to nawet bez znęcania się na Cavendishem. Nie wiedzieć czemu, poczuła ulgę na tę myśl.
ROZDZIAŁ XXX
Bóg podniósł czoło człowieka i kazał mu kontemplować gwiazdy.
Zgromadzenie rozpoczęło się o ósmej, ale potężne jupitery stadionu Roberta Kennedy’ego w Waszyngtonie wylewały już z siebie strumienie oślepiającego światła, gdy zaczęli się schodzić pierwsi niecierpliwi słuchacze.
Willie Wilson nerwowo wytarł strużkę potu, która spływała mu na górną wargę, i z zadowoleniem patrzył, jak stadion wypełnia się pod kopułą jasnego jeszcze, wieczornego nieba.
— Powiedziałem ci, że sprzedamy wszystkie bilety — rzekł z uśmiechem jego brat Bobby. — Już za pół godziny będziemy musieli zacząć odsyłać ludzi z kwitkiem.
Gdy zespoły muzyczne i zaproszeni wokaliści zaczęli przygotowywać tłumy na spotkanie z kaznodzieją, było już zupełnie ciemno, choć z uwagi na jarzące się jupitery nie sposób było zobaczyć nieba.
Wyjście Williego na estradę zostało starannie wyreżyserowane. Najpierw miały zgasnąć wszystkie światła z wyjątkiem jednego, punktowego reflektora, który chwyciłby kaznodzieję u wejścia stadionu w momencie, gdy schodziłby on z rampy na murawę. Następnie ta sama plama świetlna miała mu towarzyszyć w samotnej i podniosłej wędrówce wzdłuż całej bieżni ku podium, gdzie czekał na niego mikrofon.
Mimo że Willie przemawiał już wiele razy i w wielu miejscach, zawsze na parę sekund przed występem czuł, że wnętrzności trzepoczą w nim, jak schwytany w ręce ptak.
Z tyłu za sobą słyszał, jak Bobby przechwala się przed Gordonem:
— A nie mówiłem ci, że będzie komplet?
— Tym razem, tak — przyznał niechętnie Gordon. — Ale co będzie z Anaheim? Z tego, co wiem, bilety nie sprzedają się tam tak dobrze.
Willie wyłączył ich głosy ze swej świadomości. To, o czym mówili, nie było ważne. Nie było w tej chwili nic ważniejszego, niż przekonać zgromadzone tłumy, że jego posłanie jest warte uwagi.
Stał napięty, jak struna, niby młody mustang, którego zaraz wypuszczą zagrody na łąkę, gdy jedna ze świeżo nawróconych wokalistek wzniosła głos ku jego czci. Willie poczuł, że ze wszystkich porów wylewa mu zimny pot, gdy kobieta zawołała do mikrofonu:
…OTO CZŁOWIEK, NA KTÓREGO WSZYSCY CZEKAMY. Z POSŁANIEM, KTÓRE WSZYSCY CHCEMY USŁYSZEĆ… MIEJSKI EWANGELISTA, WILLIE WILSON WE WŁASNEJ OSOBIE!
Rozległy się fanfary połączonych zespołów, po czym światła zaczęły gasnąć i wreszcie zgasły zupełnie. Tłum zaryczał, ale zaraz umilkł.
Willie przystanął w samotnej plamie światła i rozejrzał się dookoła, lecz w oślepiającym blasku reflektora nic nie mógł dostrzec.
Na stadionie panowała kompletna cisza, tak jakby wszyscy gdzieś znikli. Jakby zostali nagle uniesieni w międzyplanetarną pustkę.
Willie stał speszony, zdziwiony, przerażony, wciąż nie widząc nic dookoła. Jednakże teraz słyszał już okrzyki, jęki.
— Patrzcie!
— O, Boże! Co to może być?
— Patrzcie tam, na niebo! Patrzcie na niebo!!!
Willie zasłonił oczy ręką, lecz to nic nie pomogło. Teraz stadion rozbrzmiewał już zduszonymi okrzykami, piskami… czego? Strachu? Zgrozy? Przerażenia?
Zrobił kilka szybkich kroków do przodu, a plama świetlna pozostała tym razem, gdzie była. Najwyraźniej również operator reflektora zamarł w bezruchu.
Willie wzniósł oczy do góry i zrozumiał wszystko. Na niebie migotało przesłanie.
Na stadionie odzywało się coraz więcej głosów. Ludzie przeklinali, złorzeczyli, biegli, tłoczyli się przy wyjściach, pulsowali zwierzęcym strachem bezmyślnego tłumu.
Willie pobiegł w stronę podium. Nawet w ciemnościach jego krok był pewny — Potknął się na pierwszym stopniu, zazgrzytał zębami i wbiegł na estradę.
Tłum był już jednym bezmyślnym organizmem zamkniętym w klatce stadionu. Zewsząd dochodziły wrzaski, skowyt i głuche zwierzęce ryki.
Jego ręce chwyciły zimny pręt mikrofonu.
— SŁUCHAJCIE MNIE! — zawołał, a jego milionkroć wzmocniony głos przetoczył się gromem po stadionie. — SŁUCHAJCIE MNIE! SŁUCHAJCIE MEGO GŁOSU! SŁOWO BOŻE JEST WŚRÓD NAS! PADNIJCIE NA KOLANA!