W Teheranie muezini pośpiesznie wspięli się na balkony swych minaretów, aby ogłaszać chwałę Allacha — Wszechwiedzącego, Bezgranicznie Miłosiernego. Mężczyźni padali na twarze w modlitwie i rzucali trwożliwe spojrzenia na płonące niebo. Kobiety skupiły się razem i szlochały. Wiedziały, że zbliża się koniec świata.
W Warszawie i Kapsztadzie, w Dublinie i w Dakarze, w Buenos Aires i w Nowej Szkocji niebo było morzem ognia, a ludzie albo patrzyli osłupiali, albo płakali, albo modlili się do swych bogów czy prosili naukowców o słowa pociechy i nadziei. O coś, co by oddaliło od nich paraliżujący członki strach.
A światła tańczyły i migotały na całym nocnym niebie Ziemi.
KSIĘGA TRZECIA
ROZDZIAŁ XXXI
Od swojego przybycia na Kwajalein Stoner pracował przy biurku w dużej sali, na najwyższym piętrze jednego z najstarszych budynków wyspy.
Dzieliło ze sobą tę przestrzeń, pieszczotliwie zwaną „bagnem”, siedemdziesiąt osób, kobiet i mężczyzn, których praca nie została uznana za dość ważną, by zapewnić im. przydział osobnych pokojów. Ich biurka były zestawione razem, jak w staromodnej redakcji jakiegoś wielkomiejskiego dziennika. I hałas, jaki tam panował, również nie ustępował typowemu dla redakcji gazet harmidrowi. Bez względu na to, jak bardzo komuś zależało na spokoju sąsiada, dzwoniły telefony, stukały drukarki komputerów, głosy odbijały się echem od niskiego, falistego sufitu i nagich, betonowych ścian. A gdy dogrzało słońce, dach budynku zaczynał działać, jak potężny piec, tak iż nawet gdyby były w „bagnie” zainstalowane wszystkie klimatyzatory wyspy, nie zdołałyby go uczynić znośnym miejscem do pracy.
Stoner siedział przy swym biurku i na ekranie, służącym normalnie jako ekran komputerowy, śledził telewizyjne wystąpienie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na zewnątrz szalała tropikalna burza i duże krople deszczu bębniły o dach, lecz żadna z pracujących w „bagnie” osób nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
W grobowej ciszy wszystkie oczy utkwione były w postać prezydenta, który powoli i ostrożnie poinformował telewidzów o zbliżaniu się kosmicznego gościa, po czym jął ich przekonywać, że nie zagraża to w niczym bezpieczeństwu Ziemian. „Nie ma żadnego zagrożenia — prezydent powtórzył te słowa kilka razy. — To jest szansa, wspaniała szansa, nieoczekiwany dowód na to, że nie jesteśmy sami w kosmosie. Nie wiąże się z żadnym zagrożeniem naszego bezpieczeństwa.” Niemniej jednak prezydent sprawiał każenie przerażonego. I bardzo, ale to bardzo znużonego.
Stoner słuchał, patrzył, czekał. Czuł, że każdy nerw jego ciała drga, zaś mięśnie wprost bolą od napięcia, gdy starał się dosłownie „wyciągnąć” z telewizyjnego obrazu prezydenta słowa, które chciał usłyszeć.
I wreszcie się doczekał.
— Dziś rano — powiedział prezydent — wydałem dyrektywę w sprawie mieszanej, amerykańsko-radzieckiej misji kosmicznej, której celem jest lot ku pozaziemskiemu statkowi i zbadanie go na miejscu. Wzlecimy na spotkanie z naszym gościem.
Stonerowi zabrakło tchu, a kolana się pod nim ugięły. „A więc jednak będzie lot — mówił do siebie, wciąż zbyt spięty, aby się śmiać czy cokolwiek powiedzieć. — Będzie lot! I ja polecę!”
Teraz już ledwie słyszał, jak prezydent mówił:
— Dlatego postanowiłem dołożyć osobiście wszelkich starań w celu nawiązania międzynarodowej współpracy, niezbędnej dla przeprowadzenia pomyślnego spotkania z obcym statkiem i uzyskania tą drogą maksimum korzyści. Ponieważ będzie to wymagało zarówno ode mnie osobiście, jak i od moich najbliższych współpracowników wielkiego zaangażowania, zdecydowałem się, acz niechętnie, nie ubiegać się o ponowny wybór na stanowisko prezydenta.
Ktoś zaskamlał w upale sali, lecz Stoner niemal nie zwrócił na to uwagi.
— Nie przyjmę zatem ponownej nominacji mej partii na kandydata na prezydenta, ani też nie wezmę w tym roku udziału w kampanii na rzecz kogokolwiek. Cała moja energia musi być — i będzie — poświęcona przewodzeniu międzynarodowym wysiłkom w celu zgromadzenia możliwie wielu informacji podczas kontaktu z przybyszem z kosmosu.
Z sali podniosło się kilka nieskoordynowanych, wesołych okrzyków.
— Może zaczną nas wreszcie przyzwoicie karmić — zażartował jeden z mężczyzn.
— I naprawią mi okno — powiedziała jakaś kobieta, nawiązując do pęknięcia w ścianie, biegnącego od parapetu jej okna ku podłodze.
Napięcie zelżało natychmiast. Nawet Stoner uśmiechnął się pod nosem za swym biurkiem, po czym wznowił przerwaną pracę — badanie widma światła dochodzącego od statku z gwiazd.
Deszcz przestał padać tak nagle, jak zaczął. Zza chmur wyjrzało słońce i temperatura w „bagnie” szybko poczęła osiągać swój nieznośny poziom. Ludzie jęli się kręcić między biurkami, znajdując powody, by pójść do ośrodka komputerowego, instalacji radioteleskopowych czy gdziekolwiek indziej, gdzie byłoby chłodniej i nie tak wilgotno.
— Pracowałem przez cały obiad — rzekł jeden z techników, przechodząc obok biurka Stonera. — Chyba sobie zasłużyłem, żeby wyjść trochę wcześniej.
Stoner spojrzał na niego leniwie. Technik oddalił się ku schodom, a za nim podążyło dwu jego kolegów. Wypowiedział swe usprawiedliwienie w pobliżu Stonera, jakby go teraz uważał za kogoś, kto podejmuje decyzje.
Gdy ich kroki ucichły na metalowych stopniach schodów, do sali weszła Jo Camerata. Przez chwilę rozglądała się po sali, po czym podeszła do biurka Stonera i przysiadła na jego skraju, zakładając nogę na nogę. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte nad karkiem szpilką.
— Jak możesz pracować w takim upale? — spytała — Tu nie da się wytrzymać.
— Wcale tego nie zauważyłem — odparł Stoner.
— Nie zauważyłeś? Jesteś spocony jak suseł. Masz mokrą koszulę.
Nachylił głowę i poprawił koszulę, która przylgnęła mu do piersi.
— To dzięki mym ćwiczeniom zen. Panowanie umysłu nad materią.
Jo poklepała się lekko po bluzce na piersiach.
— No cóż, ta materia idzie teraz na plażę, aby sobie popływać przed kolacją.
Uśmiechnął się do niej.
— Mam coś pilnego do zrobienia, Jo — rzekł.
— Poczekam. Dałbyś spokój z tą pracą! Możesz przecież przyjść tu wcześniej jutro rano, tak jak ja. Jestem w pracy już o siódmej.
Stoner zerknął na nią ze sceptycyzmem.
— No dobrze. — Na ustach Jo wykwitł uśmiech. — Powiedzmy przed ósmą. Teraz wierzysz?
— Czasami.
Pochyliła się ku niemu.
— Nie dasz się skusić? Znam piękną ustronną plażę. Nigdy nie ma na niej żywego ducha.
— Jo, zostało nam już tylko parę tygodni, żeby wszystko przygotować.
— Pracujesz za dużo. I w nieodpowiednim czasie.
Jej długie, nagie nogi były tak blisko niego i wyglądały tak kusząco, że przez moment miał ochotę je pogładzić. Jednakże opanował się i przechyliwszy do tyłu na swym krześle, rzekł:
— Słuchaj, Jo, mam dziś naprawdę strasznie dużo pracy. Czy nie moglibyśmy się spotkać przed kolacją? O siódmej?
— Będę musiała pójść sama na plażę? — Jej twarz posmutniała.