— Życie jest ciężkie — rzekł Stoner.
— To nie życie. To ty jesteś trudnym człowiekiem, Keith — powiedziała ześlizgując się z biurka i stając na podłodze.
Podniósł wzrok znad papierów i przez chwilę się jej przyglądał.
— Słowo daję, Jo, ja nie staram się być trudnym.
— Och, wiem. Chciałabym tylko, abyś umieścił swe własne potrzeby nieco wyżej na swej liście spraw ważnych.
Nie odpowiedział. Jo rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że „bagno” wyludniło się niemal zupełnie. Pochyliła się szybko nad Stonerem i pocałowała go w usta. Zanim zdołał zareagować, ona śmiejąc się podążała już w stronę schodów.
Odwzajemnił jej uśmiech, a potem pochylił się znów nad biurkiem. Gdy powrócił do przerwanej analizy widma statku z gwiazd, jego twarz przybrała znowu posępny wyraz.
Na zewnątrz, mimo iż z nieba lał się żar, było jednak nieco przyjemniej z uwagi na łagodzącą upał bryzę od morza. Jo odetchnęła głęboko, lecz zamiast udać się na plażę, po dążyła w stronę ośrodka komputerowego.
W połowie drogi spotkała Markowa, który szedł w przeciwnym niż ona kierunku.
— No, jak tam złamane serduszko? — powitał ją wesoło — Wciąż boli?
— Oj, boli, boli — odparła i wbrew samej sobie uśmiechnęła się. — A pańskie?
— Ta sama sprawa.
Stała w upalnym słońcu i przez chwilę patrzyła na przysadzisty, pozbawiony okien budynek komputera, po czym zwróciła się ku Rosjaninowi. Uśmiechał się do niej nieśmiało, jak chłopiec, który nie traci nadziei.
„Nie ma powodu, abym ja również dostała świra na punkcie pracy, tylko dlatego, że Keith go ma — pomyślała Jo. — Mam swoje własne życie.
— Umie pan pływać łodzią polinezyjską? — spytała Markowa.
Zamrugał oczyma.
— Przepraszam, nie bardzo wiem, co to jest takiego.
— To czółno wydłubane z pnia drzewa — wyjaśniła. — Ma z jednej strony pływak stabilizacyjny. Jest ich pełno na plaży, tam gdzie kończy się pas startowy lotniska. Możemy przepłynąć lagunę i znaleźć sobie małą prywatną wyspę, całą dla siebie.
Twarz Markowa ożywiła się.
— I nie będzie rekinów?
— Ani jednego.
— No to proszę mnie szybko prowadzić do tych łodzi — rzekł, podając jej ramię. — Będę napędzał pani czółno lepiej niż delfin!
W „bagnie” siedział tylko Stoner, gdy pojawił się tam Jeff Thompson z komandorem porucznikiem Tuttle’em. Ten ostatni rozejrzał się dookoła i na jego tęponosej, opalonej twarzy pojawił się wyraz dezaprobaty pomieszanej z niedowierzaniem.
— Dlaczego tu nie jest włączona klimatyzacja? — spytał.
— Jest włączona — poinformował go Stoner.
Tuttle ubrany był po wojskowemu, lecz jego koszula z krótkim rękawami była cała pociemniała od potu.
— Musimy znaleźć panu lepsze miejsce do pracy — rzekł komandor. — Jak pan może wytrzymać w takiej zupie?
— Lubię się poświęcać.
Thompson uśmiechnął się i wyciągnął z szortów dolną część swojej koszuli.
— Teraz już pan wie, dlaczego on może wypić tyle piwa bez tycia — rzekł do Tuttle’a.
Stoner zgasił ekran komputera i przechylił się do tyłu w swym trzeszczącym fotelu.
— Co pana tu sprowadza? — spytał, zwracając się do Tuttle’a.
— Oglądałeś prezydenta wygłaszającego orędzie? — wtrącił się Thompson.
— Stałem przez cały czas na baczność przed ekranem.
Tuttle przyciągnął sobie od sąsiedniego biurka fotel na rolkach i usiadł.
„Ależ on jest malutki — pomyślał Stoner. — Zawsze uważałem Thompsona za mikrusa, ale ten Tuttle wygląda przy nim jak dzieciaczek.”
— Tuż przed transmisją orędzia profesor McDermott otrzymał z Waszyngtonu polecenie — powiedział Tuttle.
— W sprawie misji spotkania? — rzekł Stoner.
— Tak. Nasi ludzie w Waszyngtonie rozmawiają w tej chwili z radziecką ambasadą. Sądzę, że przed końcem dnia profesor Zworkin otrzyma już instrukcje z Moskwy.
— A więc misja dojdzie do skutku.
Thompson poważnie skinął głową.
— Wzlecisz na spotkanie z naszym gościem — rzekł. — Wygląda na to, że w radzieckim statku.
— Wielki Mac pewnie się nie posiada z radości — mruknął Stoner.
— Profesor McDermott… — Tuttle zrobił pauzę i zerknął na Thompsona, po czym ciągnął: — Profesor McDermott znajduje się, rzec można, w stanie szoku. Nie sądzę, żebyśmy mogli obecnie na nim polegać, jeśli chodzi o ważne decyzje.
— Czy jest chory?
— Potrzebuje odpoczynku — rzekł Thompson.
— Doktor Thompson przejmie jego obowiązki administracyjne — mówił Tuttle. — W najbliższym czasie on i profesor Zworkin będą sobie równi stanowiskami, jeśli chodzi o projekt Jupiter”.
— Rozumiem. Moje gratulacje, Jeff!
— A pan — ciągnął Tuttle — obejmie planowanie misji spotkania.
Stoner skinął głową.
— Będziemy musieli pana przenieść do lepszego biura…
— A co z biurem Wielkiego Maca? — spytał Stoner sondująco.
Tuttle otworzył usta.
— On się zgrywa — powiedział szybko Thompson. — Może wziąć biuro sąsiadujące z moim. Znajdziemy inne miejsca dla ludzi, którzy je zajmują.
— W porządku — rzekł Tuttle.
— Chcę, aby pracował ze mną profesor Markow — odezwał się Stoner.
— Markow?
— On jest lingwistą — wyjaśnił Thompson.
No właśnie — rzekł Stoner. — Ma bardziej otwarty umysł niż ktokolwiek inny jeśli chodzi o proces myślenia kosmitów. A ponadto może mi pomóc kontaktach z Rosjanami, z którymi przyjdzie mi współpracować.
— Proces myślenia kosmitów? — powtórzył Tuttle.
— Język, psychologia, może pan to nazwać, jak panu wygodnie. Ale fakt faktem, że wzlecimy na spotkanie z czymś lub kimś, dla kogo nasze ziemskie języki, rasy i kultury są czymś zupełnie obcym.
— Myśli pan, że wewnątrz tej rzeczy są ludzie? — Oczy Tuttle’a rozszerzyły się.
— Wątpię — wyznał Stoner. — Jeśli ten statek przybył tutaj z innej gwiazdy, z innego układu planetarnego, musiałby być przeogromny, żeby pomieścić załogę. Nawet jedna osoba potrzebowałaby olbrzymią ilość zapasów żywności i paliwa oraz wielu urządzeń do podtrzymywania życia…
— W jaki sposób mogliby utrzymać załogę przy życiu przez tysiące lat? — zapytał Thompson.
— Przez zamrożenie — odparł Stoner. — Odmroziliby ją i przywrócili do życia automatycznie, gdy statek zbliżałby się do celu?
— Do celu? — Tuttle popatrzył nań tępo. — Sądzi pan, że oni przybywają tu celowo?
Stoner pokręcił przecząco głową.
— Nie sądzę — rzekł. — Nie rozumiem, jak mogliby z takiej odległości wybrać sobie akurat naszą planetę, a nie jakąkolwiek inną. Czy my moglibyśmy wybrać właśnie ich planetę?
— Ale oni już tu są. Znaleźli nas. — Trudno temu zaprzeczyć.
— Mogli szukać gwiazdy podobnej do swojej własnej — włączył się Thompson. — Ładnej, stabilnej, żółtej gwiazdy typu G.
— O ile sami pochodzą z układu typu G.
— To jest bardzo prawdopodobne.
— Być może — powiedział Stoner. — Spójrz jednak, jak zachowywał się ten statek, gdy wszedł w obręb naszego układu. Najpierw zbliżył się do, największej planety układu, a ponadto wytwarzającej wokół siebie najsilniejsze w całym układzie pole magnetyczne.