Выбрать главу

— To wszystko przez Stonera. Jeśli pan wstanie z łóżka i dopadnie go będzie pan mógł wrócić szczęśliwy do domu. Stoner chce panu zrobi i krzywdę. Chce pana zabić. Musi go pan powstrzymać, zanim to zrobi.

W miarę, jak to mówił, jego oczy otwierały się coraz szerzej. Wyglądało tak, jakby ktoś mówił jego ustami, używając ich jako tuby. Jakby stary Anglik był maszyną zupełnie wyłączoną spod własnej kontroli.

Przerażony tym, co zrobił, Cavendish odskoczył od łóżka Holendra. Rzut oka przez okna upewnił go, że ma się pod wieczór. Wybiegł jak z procy z pokoju Schmidta i jął się oddalać od szpitala tak szybko, jak mógł. Nie zauważył oczywiście, że na spokojnej lagunie wywróciła się właśnie łódź, w której płynęło dwoje ludzi.

ROZDZIAŁ XXXII

BLISKIE SPOTKANIA

Konferencja „UFO ‘79”, zapowiadana jako „Wydarzenie 1979. dla miłośników UFO”, zaoferowała audytorium, dobrze obeznanemu z problemami ufologii, jedynie te same, stare frazesy, Walter H. Andrus, dyrektor sekcji międzynarodowej radia „Mutual UFO Network”, powiedział /nam/, że jesteśmy obserwowani przez cztery rodzaje kosmitów: karłowate humanoidy, człekokształtne istoty o zbliżonym do naszego wzroście, stworzenia przypominające zwierzęta oraz roboty…

Alan Holt, nadzorujący szkolenie astrofizyków w NASA, opisał oddziaływanie między polami: magnetycznym i elektrycznym, jak również teorię zakrzywienia czasoprzestrzeni i jej związek z napędem grawitacyjnym…

Reasumując konferencję „UFO ‘79”, można powiedzieć, że wszystkie wygłoszone referaty były krzykiem skierowanym do społeczności naukowej o uznanie niezidentyfikowanych obiektów latających /UFO/ za fakt. Jednakże pomimo wysiłków ludzi takich, jak Holt, racjonalne badania naukowe zmuszają do chłodnego spojrzenia na propagandę zwolenników UFO, wierzących, iż kosmici składają nam wizyty.

HARRY LEBELSON
Magazyn „Omni”
Kwiecień 1980

Markow i Jo już obeschli po pierwszej wywrotce swej łodzi. Rosjanin wiosłował teraz z pasją, młócąc wodę nierównymi, gwałtownymi uderzeniami wiosła, podczas gdy Jo siedziała na dziobie i z trudem powstrzymywała się od śmiechu.

— Niech Pan uważa — mówiła — bo wpływamy do następnego kanału między wysepkami…

Zanim skończyła mówić, chwycił ich silny prąd i łódź zaczęła się coraz silniej przechylać. Markow przyglądał się bezradnie, jak utrzymujący czółno w równowadze pływak unosi się coraz wyżej nad wodą wraz z wysięgnikiem, by w końcu przelecieć nad ich głowami. Znów oboje znaleźli się w ciepłej wodzie.

On stanął w sięgającej mu do bioder wodzie i począł się macać po kieszeniach. Wiedział, że jeśli coś zgubił, już tego nie odzyska. Potem przypomniał sobie o zegarku. Ociekał wodą, a cyferblat widać było jak przez mgłę. Niemniej jednak wskazówka sekundowa wydawała się wciąż poruszać.

— Proszę mi pomóc tutaj — zawołała Jo.

Z głębokim westchnieniem Markow uczepił się wysięgnika i zaczął odwracać łódź na właściwą stronę. Gdy mu się to udało, czółno było wciąż pełne wody. Jo, śmiejąc się, poczęła mu dawać znaki, aby przechylił je na tyle, by wylała się większa część wody.

— Byłem pewny, że taka łódź nie może się wywrócić — mruczał pod nosem, zaczerwieniony od wysiłku. Chyba po to jest ten pływak z boku.

Jo tylko się roześmiała. Pomógł jej dostać się znów do środka lodzi, nie omieszkawszy przy tej okazji zbadać konsystencji jej kształtnych pośladków. Jędrne, a jednak miękkie” — oszacował z uznaniem.

Jo, wciąż śmiejąc się, dała mu znak ręką.

— Proszę już wchodzić do środka! — ponagliła go.

Markow ocenił wzrokiem odległość dzielącą ich od najbliższej, pustej plaży.

— Dziękuję, wolę się przejść — powiedział. — Tak będzie bezpieczniej.

— Będzie pan szedł?

— Raczej brodził. Przyholuję panią do jakiejś bezpiecznej zatoczki.

— Sądziłam, że boi się pan rekinów.

Spojrzał w głąb wody czystej jak kryształ.

— Gdy zobaczę jakiegoś, na pewno nie prześcignie mnie do plaży. — Staną za łodzią i zaczął ją pchać ku brzegowi jak jakąś wyjątkowo dużą zabawkę. Trzymając się burty lodzi, Jo uśmiechnęła się do Markowa serdecznie.

— Mój bohater — powiedziała. — Zupełnie jak Humphrey Bogart w Afrykańskiej królowej.

— Jak kto? — spytał Markow, brnąc w wodzie po uda.

Popatrzyła nań szeroko otwartymi oczyma.

— Nigdy nie słyszał pan o Humphreyu Bogarcie?

— Czy nie był on przypadkiem wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych? Gdy już wpychał łódź na plażę, niebo szybko pociemniało i lunął kolejny deszczyk. Jo wyskoczyła z łodzi i pomogła mu ją wciągnąć dalej na plażę. Potem oboje pobiegli ku drzewom i wśród wybuchów śmiechu rzucili się na piach pod ich koronami.

— Nie sadzę, abym był stworzony do życia na łonie natury — zauważył Markow.

— Dlaczego pan tak mówi? — spytała Jo.

— Jestem cywilizowanym człowiekiem. A to znaczy, że moje miejsce jest w wielkim mieście, nie na tym odludziu.

— W Moskwie?

Skinął głową.

— Tak, Moskwa byłaby teraz dla mnie odpowiednia. Ale oczywiście tylko wtedy, gdyby pani zechciała mi towarzyszyć, moja droga.

— Jak tam jest? — spytała. — Nigdy tam nie byłam.

— To jest wielkie miasto — rzekł wzruszając ramionami. — Nie tak piękne jak Paryż, nie tak duże jak Londyn i nie tak zatłoczone jak Tokio. Słońce świeci tam przez całe dwie minuty w roku i wtedy wszyscy wybiegają na dwór, aby obserwować to zjawisko. Zaraz potem niebo znów się chmurzy i przez resztę roku pada śnieg.

— Ale pan je kocha, prawda? — spytała z uśmiechem.

— Sądzę, że tak — odparł, zapatrzony w szkwał, który chłostał deszczem wody laguny. — Tam się urodziłem i przypuszczam, że tam umrę. Mój ojciec zginął pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Moskwy, pomagając w odpieraniu faszystowskich agresorów w 1941 roku. A jego ojciec zginął w wojnie domowej, która wybuchła po rewolucji.

Jo nachyliła się ku niemu i wyciągnąwszy rękę, lekko dotknęła palcami jego policzka.

— Ale pan będzie żył długo i spokojnie, nieprawdaż?

Zarumienił się pod wpływem jej bliskości.

— Mam oczywiście taki zamiar — rzekł próbując się opanować.

Poczekali, aż ulewa przeszła nad wyspą i oddaliła się w kierunku zachodnim. Zza chmur wyjrzało znów słońce i szybko zrobiło się jasno i gorąco. W ciągu paru minut plaża była znów sucha.

Markow zerknął na niebo.

— Nasza odzież wyschnie szybciej, jeśli ją rozłożymy na piasku — zauważył.

— W takim razie moglibyśmy się znów wykąpać na golasa — powiedziała wesoło.

— Byłem już chyba dostatecznie długo w wodzie jak na jedno popołudnie — odparł.

Jo przez dłuższą chwilę ważyła coś w myślach.

— Może lepiej będzie, jeśli wysuszymy odzież na sobie — rzekła wreszcie.

— Wola damy jest dla mnie rozkazem — rzekł skinąwszy głową.

Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

— Mam nadzieję, że wrócimy na Kwaj, zanim się ściemni — rzekła.

W Waszyngtonie była północ.

Willie Wilson, mimo że nerwy miał napięte, uśmiechnął się łagodnie i przechylił na oparcie sofy. Apartament hotelowy, który zajmował, znajdował się na najwyższym piętrze i był wykwintnie umeblowany — najlepszy, jakim dysponowała dyrekcja. Jego cena w pełni odpowiadała komfortowi, jaki zapewniał.