Выбрать главу

Zupełnie nie zauważył, że w pewnej chwili okno pokoju, gdzie leżał Schmidt, otworzyło się i młody astronom wychylił się na zewnątrz, by zaraz opaść na piaszczysty grunt o dwa piętra niżej. Był kompletnie ubrany, a jego oczy płonęły dzikim blaskiem. W kieszonce koszuli miał już tylko dwie z czterech ofiarowanych mu przez Cavendisha tabletek.

Markow czuł się jak marynarz, który powraca do domu po rozbiciu się swego statku. Miał wszystkie mięśnie obolałe od wysiłku, lepił się od soli i piasku, a jego twarz, zwłaszcza wysokie czoło, były boleśnie spalone przez słońce.

Wiosłował w łodzi przez całe godziny, by dostać się znów na wyspę, a Jo siedziała przez cały czas naprzeciw niego i uśmiechała się. Gdyby nie blask zorzy na niebie i światła budynków na Kwajalein, na pewno straciłby orientację i dałby się prądom unieść wraz z łodzią na otwarte morze, gdzie nieuniknienie czekała ich śmierć.

Człapał teraz po stopniach prowadzących na werandę swego bungalowu, zastanawiając się, co robi Maria. Dochodziła dopiero dziewiąta wieczór, a jednak czuł się trochę tak, jakby wracał przed świtem. „Pewnie zdziwi się widząc mnie o tak wczesnej porze” — myślał nieco rozbawiony. Przeszedł na palcach przez werandę i otworzył drzwi.

Marii nie było w salonie. Wzruszył ramionami i ten ruch ciała pod koła uzmysłowił mu, że również jego ramiona i plecy są spalone przez słońce.

Szczęśliwy, że zaraz będzie się mógł rzucić na łóżko i wreszcie odpocząć, otworzył drzwi sypialni.

Maria siedziała na swym łóżku i gdy go zobaczyła, w jej oczach odmalowało się przerażenie. Patrzyła nań z szeroko otwartymi ustami, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Obok łóżka leżała na podłodze otwarta walizka z dziwną aparaturą elektroniczną. Na niewielkim jarzącym się ekranie promień świetlny kreślił bez przerwy zygzakowatą linię, niby na ekranie EKG.

Markowa zaskoczyła nie tyle zagadkowa walizka, ile wyraz twarzy żony. Malowało się na niej poczucie winy przemieszane z gniewem i strachem. Przez szeroko otwarte oczy Marii mógł Markow niemal zajrzeć do wnętrza jej duszy. Wyglądała tak, jak musiał wyglądać Lucyfer, gdy zdał sobie sprawę, że Bóg zaraz strąci go w czeluście piekła.

— Co ty robisz? — ryknął Markow. — Co to jest?

Zapomniawszy w jednej chwili o bólu, jął się zbliżać do żony. Podniosła się szybko z łóżka i poczęła cofać się przed nim z wyrazem wstydu i zmieszania na twarzy.

Odwrócił się od niej i skierował wzrok na walizkę. Chwycił ją obiema rękami i podniósł do góry.

— Nie rób tego! — krzyknęła Maria, podbiegając do niego.

Markow z całą siłą cisnął walizkę o ścianę; w zetknięciu z twardym betonem rozpadła się na dwie części.

— Nie wiesz, co zrobiłeś! — skrzeczała Maria, rzucając się nań z pazurami.

Odepchnął ją i przewróciła się na łóżko, a on tymczasem podszedł do rozbitej walizki. Jedno czerwone światełko wciąż się paliło. Cały kipiąc z gniewu, zmiażdżył szczątki potężnym uderzeniem, obutej w sandał stopy. Trzasnęło pękające szkło i plastik, a Markow w napadzie furii jął teraz tratować aparat, aż pozostała z niego tylko niemożliwa do rozpoznania kupka sprasowanego plastiku z wystającymi tu i ówdzie płytkami obwodów drukowanych.

Oczy Marii niemal wychodziły z orbit.

— Zniszczyłeś — ważną część państwowej własności! — zawołała.

— Zamilcz! — warknął. — I ciesz się, że z tobą nie zrobiłem tego samego Nie wiem, do czego służyła ta aparatura, ale na pewno nie do dobrych celów. Na tyle się w tym orientuję.

Ze wzrokiem, utkwionym w rozbitej walizce, Maria wybuchnęła płaczem.

— Oni nas zabiją, Kirył! — mówiła przez łzy. — Zabiją nas oboje.

— Niech więc to zrobią! — rzekł gniewnie. — Może będzie nam lepiej na tamtym świecie.

ROZDZIAŁ XXXIII

Odrzucam jako bezwartościowe wszelkie próby teoretycznego wyliczenia częstości występowania inteligentnych istot we wszechświecie. Nasza nieznajomość procesów chemicznych, dzięki którym powstało na Ziemi życie, czyni takie rachunki bezsensownymi. Zależnie od przebiegu różnych reakcji chemicznych, życie albo może być częstym zjawiskiem we wszechświecie, albo może występować rzadko, albo też w ogóle nie istnieje poza naszą planeta. Niemniej jednak są uzasadnione powody naukowe, by prowadzić poszukiwania inteligencji pozaziemskiej z pewną nadzieją na sukces… Mamy największą szansę zaobserwować te istoty, które bądź w dobrych, bądź w złych celach wykorzystały do maksimum możliwości, jakie stwarzają prawa fizyki.

A teraz najważniejsze moje stwierdzenie: istnieje niewiele barier, których stechnicyzowane społeczeństwo nie mogłoby przekroczyć, mając na to dostatecznie dużo czasu. Rozważmy najpierw sprawę kolonizacji…

FREEMAN DYSON
Zakłócając wszechświat
Harper and Row, 1979

Stoner siedział samotnie w swej loży w kącie baru, oparłszy stopy przeciwległe siedzenie. Na stole przed nim stała w plastikowym pojemniku z lodem na wpół opróżniona butelka szampana.

„Niezły wieczór — myślał uśmiechając się kwaśno. — Zdecydowanie nie masz bracie szczęścia.”

Klub powoli wypełniał się ludźmi, którzy chcieli się rozerwać po kolacji. Z głośników płynęła ogłuszająca muzyka disco, tak iż chcąc się wzajemnie słyszeć, trzeba było do siebie wołać. Co jakiś czas ktoś chciał się przysiąść do Stonera, lecz on szybko i zdecydowanie odsyłał wszystkich gdzie indziej.

„Może powinienem pójść do przyczepy McDermotta i zobaczyć, czy ona tam jest” — przemknęło mu przez myśl. Zaraz jednak przyszła refleksja, że nawet jeśli Jo jest w przyczepie, będzie mógł niewiele zdziałać. Nie będzie przecież wyciągał jej stamtąd za włosy.

Wyjął butelkę i nalał sobie pełną szklankę szampana. Trunek nie był najlepszego gatunku. „Kalifornijski sikacz — próbował się domyślić, obracając butelkę, by zobaczyć etykietę. — O, Boże, nawet nie to — westchnął. — Ze stanu Nowy Jork!” Zniechęcony, wetknął butelkę z powrotem do pojemnika tak gwałtownie, że aż opryskała go lodowata woda. Zamrugał oczyma i opuścił stopy na podłogę.

„Do diabła! Dziś nawet nie mogę się upić, gdy chcę!”

Wtem drzwi wejściowe otwarły się z takim łoskotem, że wszyscy podskoczyli na swych siedzeniach. Stoner spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Schmidta. Holender stał w drzwiach, zgarbiony i z opuszczoną głową, jakby zamierzał staranować nią którąś ze ścian.

Na moment ustały w sali wszystkie rozmowy i tylko głośniki wylewały z siebie ryczące dźwięki. Schmidt stał nieruchomo, z otwartymi ustami, a jego głośny oddech wydawał się harmonizować z rytmem dudniącej muzyki.

Stoner powrócił do swego szampana, inni goście podjęli przerwane rozmowy i klub szybko wypełnił się gwarem. Ludzie śmiali się, chodzili, pili. Tymczasem Schmidt, utkwiwszy wzrok w Stonerze, ruszył w stronę jego loży, przepychając się przez zgromadzony przy barze tłumek.

— To twoja wina — rzekł, stając obok niego.

Stoner spojrzał nań, zdziwiony.

— Siedzisz tutaj i pijesz szampana — mówił Schmidt, lekko tylko zamazując słowa — a my przez ciebie jesteśmy zapuszkowani na tej przeklętej wyspie.

— O czym pan mówi? — spytał Stoner.

— Siedź sobie i pij — ciągnął młody astronom, podnosząc głos. — Czekaj na nagrodę Nobla, podczas gdy reszta nas gnije.