— Niech pan siada i przestanie się wygłupiać — powiedział Stoner.
— To ci pokażę, kto się tu wygłupia! — ryknął Schmidt.
Chwycił Stonera za koszulę i wyciągnął go z loży z taką łatwością, jak dziecko, które podnosi zabawkę. Stoner poczuł, jak jego goleń trze boleśnie o kant stołu, a potem stracił zupełnie równowagę i ciężko upadł na podłogę.
Teraz w klubie zapanowała grobowa cisza. Ustała nawet muzyka.
— Szampan! — ryknął Schmidt, zmiatając ze stołu butelkę wraz z pojemnikiem.
— Co panu jest, do jasnej cholery? — spytał Stoner, podnosząc się z podłogi.
Nikt w klubie nie zrobił najmniejszego ruchu. Wszyscy stali osłupiali, jakby wrośli w ziemię, ze wzrokiem utkwionym w nich obu.
Schmidt skierował na niego wściekłe spojrzenie.
— To twoja wina! — ryknął ponownie i rzucił się na niego, chwytając go obiema rękami za gardło. Jego ręce zacisnęły się niby stalowe kleszcze na tchawicy Stonera, który nie mogąc złapać powietrza, zaczął się dusić. Ostatnim wysiłkiem woli zdołał jednak złączyć palce obu rąk i całą siłą rozepchnął łokciami na boki ręce Schmidta, rozrywając jego chwyt. Łapczywie nabrał w płuca powietrza.
— Jest pan szaleńcem! — wyszeptał chrypliwie.
Jednakże Schmidt ani myślał dawać za wygraną.
— Chcesz mi wszystko ukraść! — wołał, przewracając oczami.
Kątem oka Stoner zauważył, że drzwi klubu otworzyły się i stanęła w nich Jo. Jej włosy były jeszcze na wpół mokre i błyszczały w świetle lamp. Widząc ich obu gotowych rzucić się na siebie, otworzyła w przestrachu usta.
Schmidt zamachnął się na Stonera, który będąc wciąż pod wrażeniem wyglądu Jo, nie zdążył się uchylić i ciężka pięść Holendra wylądowała na go policzku. Siła ciosu obróciła go dookoła. Stoner runął twarzą w dół na stół w swej loży i zanim się zdołał odwrócić, Schmidt już na nim siedział, przyciskał go do stołu kolanami i młócił z całej siły po głowie i plecach.
— Twoja wina! Twoja wina! — krzyczał za każdym uderzeniem.
Stoner poczuł, że robi mu się ciemno w oczach. Wiedział, że oszalały Holender nie przestanie go tłuc, aż zatłucze na śmierć na oczach stojących kołem biernych widzów. Gdy odzyskają zdolność reagowania, będzie już za późno, aby mu pomóc. Zwierzęcym instynktem wbił czub swego pantofla między ścianę, a oparcie siedzenia i znalazłszy w ten sposób punkt oparcia, zepchnął się ze stołu wraz z siedzącym na jego plecach Schmidtem. Upadli ciężko na podłogę i Stoner wyzwolił się z szaleńczego chwytu Holendra.
Przez chwilę czołgali się obaj po podłodze z dala jeden od drugiego. Stoner podniósł głowę i spojrzał w twarz młodego astronoma. „On zupełnie oszalał” — pomyślał, przerażony. Zmierzwione włosy zakrywały większą część twarzy Schmidta, a jego oczy wychodziły z orbit. Otwartymi ustami chwytał łapczywie powietrze i warczał na Stonera. Stoner czuł w ustach smak krwi, a wszystkie mięśnie bolały go od desperackich zapasów na stole.
„On mnie zabije — pomyślał. — Zabije mnie, jeśli mu na to pozwolę.”
W tej samej chwili Schmidt zerwał się na równe nogi i Stoner zrobił to samo, cofając się o krok do tyłu. Poczuł, że jego stopa dotknęła leżącej na podłodze butelki po szampanie. Podłoga wokół tego miejsca była cała mokra „Skoncentruj się — usłyszał w myślach natarczywy szept swego instruktora. — Skoordynuj swoją prędkość i siłę!”
Schmidt warcząc ruszył do przodu. Stoner ustąpił w bok i kopnął go w rzepkę. Młody astronom runął jak długi na śliskiej od szampana i lodu podłodze, lecz natychmiast się podniósł, tak jakby nie był wrażliwy na ból. Z rozciętego podczas walki policzka ciekła mu krew i spływała po szyi za kołnierzyk koszuli. Oczy miał tak rozszerzone, że aż świeciły białkami. Ściągnięte wargi nie okrywały już jego zębów. Przypominał dzikie zwierzę.
Sprężył się i znów skoczył ku Stonerowi, który, podobnie jak za pierwszym razem, próbował uskoczyć w bok. Unik niezupełnie się jednał udał, gdyż jedna z wyciągniętych rąk Schmidta chwyciła go za szyję i obaj uderzyli o ścianę. Stoner odepchnął go od siebie i spróbował się podnieść. Tymczasem Schmidt chwycił butelkę po szampanie i podniósł ją do góry jak maczugę.
Stoner, cofając się na nogach, wciąż jeszcze zgiętych w kolanach, i z rękami wyciągniętymi przed siebie dla obrony, znów usłyszał głos swego koreańskiego instruktora: „Walka obronna to nie zabawa. Tu nie starasz się zdobyć punktów, starasz się ocalić własne życie!”
Schmidt ruszył do przodu, wymachując butelką. Z krtani wydobywał mu się chrypliwy ryk. Stoner obserwował stopy zbliżającego się napastnika usiłując się skoncentrować na tym, co powinien zrobić, wyrównując oddech, opierając się pewniej na nogach.
Nikt nie ruszy nawet palcem, żeby mi pomóc — pomyślał z chłodnym spokojem. — Jedni będą uważali, że to osobiste porachunki, inni się będą bali, że sami ucierpią, jeśli się wmieszają.”
Schmidt zamachnął się butelką nad głową, lecz Stoner schylił się i z całą siłą, na jaką go było stać, ulokował cios na przeponie Holendra. Potem chwycił go i odwrócił twarzą do ściany. Schmidt odwrócił się i znów zamachnął dziko ręką, ale Stoner zablokował ją przedramieniem i kopnął go płaską stopą tak silnie, że Holender przeleciał przez przegrodę między dwiema lożami. Rozległ się trzask i łoskot drewna łamanego ciałem młodego astronoma.
Stoner stał nad rozciągniętym na podłodze Holendrem i głęboko oddychał. Zobaczył, że Jo wciąż stoi w drzwiach baru, ale teraz już w towarzystwie Reynauda. Kosmolog był ubrany nieco groteskowo; w szarą, szpitalną piżamę Marynarki i miał jedną rękę na temblaku. Goście klubowi przysuwali się ostrożnie ku niemu, niezbyt pewni, skąd przybywa.
Tymczasem Schmidt, wciąż trzymając w ręce butelkę, z twarzą wykrzywioną przerażającym uśmiechem, jął się powoli podnosić z podłogi. Wszyscy zamarli w bezruchu.
— Jezu Chryste! — szepnął Stoner. — Przecież on jest jak Frankenstein! Nic go nie powstrzyma.
Schmidt zachichotał niby wyrostek wyrywający musze skrzydła, i ponownie zaatakował Stonera.
Stoner opanował strach i zapomniał o bólu, a następnie zrobił to, co powinno być zrobione: blokada, kopnięcie i cios w bok głowy. Schmidt upadł na kolana. Stoner chwycił go za przegub dłoni, rozciągnął jego rękę do pełnej długości i kopnął go w żebra. Butelka wypadła z rąk Holendra, a jego żebra wydały wyraźny trzask. Teraz Stoner ulokował na szyi napastnika potężny prosty — niby pchnięcie nożem — i Schmidt runął na podłogę twarzą do dołu.
Gapie podeszli bliżej.
— Nie zbliżajcie się do niego — ostrzegł ich Stoner — to wariat.
Jakby na potwierdzenie tych słów, Schmidt znów zaczął się podnosić i wnet stanął na nogi. Tłum wydał zbiorowy okrzyk przestrachu i cofnął się. „Przecież na pewno połamałem mu żebra — mruknął do siebie Stoner — Co jeszcze można zrobić, żeby go powstrzymać?”
Z twarzą podobną do pośmiertnej maski kogoś, kto umarł w męczarniach, Schmidt zaatakował znowu, ale Stoner wymierzył mu płaskie kopnięcie w brzuch, a potem miażdżący cios w ramię. Rozległ się trzask łamanego obojczyka Holendra.
„Trzeba go połamać — pomyślał Stoner. — Szukać kości. Porąbać go jak pieprzone drzewo.”
Wydawało się to trwać całą wieczność. Stoner pracował automatycznie z wyłączonym umysłem, nie czując żadnych skrupułów, aż Schmidt legł bezwładnie na podłodze, nie dając wyraźnych oznak życia.
Przez pierścień gapiów zaczął się teraz przedzierać ku nim Reynaud, torując sobie drogę zdrową ręką. Za nim postępowała Jo.