— Pan go zabił! — krzyknął kosmolog i klęknął przy rozciągniętym na podłodze Holendrze.
— Nie sądzę — odparł Stoner, z trudem łapiąc powietrze. — Mam nadzieję, że nie… on… postradał zmysły…
Jo nie spuszczała z niego oczu.
— Nie jesteś ranny? — spytała.
— Czuję się dobrze — rzekł. — Wezwij karetkę… do tego dzieciaka. Musiałem go parę razy uderzyć… dość mocno.
— Ale ty przecież…
Adrenalina w ciele Stonera zużywała się i ból wszystkich jego mięśni wzmagał się z każdą chwilą.
— Zaprowadź mnie tylko do mego pokoju — wymamrotał i skierował się ku drzwiom. — Chciałbym się położyć.
Przy drzwiach stało już czterech umundurowanych policjantów. Zdążyli go pochwycić, zanim osunął się na ziemię.
Cavendish budził się powoli; mrugał oczyma i próbował oczyścić mózg z sennej mgiełki. Zadrżał z zimna. Przez dłuższą chwilę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego siedzi tutaj, na skraju szpitalnego kortu tenisowego, z boleśnie podkurczonymi nogami, oparty o pień palmy.
Stopniowo wracała mu jednak pamięć. Przypomniał sobie Schmidta i złośliwe, nieprawdziwe słowa, które wyszeptał mu do ucha. Poczuł wstyd i odrazę do samego siebie. „Kontrolują mnie, zawładnęli moją duszą” — pomyślał kiwając głową.
Powiódł wzrokiem po korcie, ale wszędzie panowały ciemności i nie było widać żywej duszy. Używając palmy jako podpórki, wstał powoli z ziemi.
Ścierpłe nogi kłuły go teraz tysiącem szpileczek, lecz nieznośny ból głowy zupełnie minął. Machinalnie jął obmacywać twarz, czoło i głowę, jakby nie będąc pewnym, czy ból nie czai się gdzieś ukryty, by powrócić i zaatakować go ze zdwojoną siłą.
— Nie ma — wyszeptał trzęsącym się z przejęcia głosem. — Nic mnie nie boli… Zupełnie jakby ktoś przekręcił jakiś wyłącznik, a oni go przekręcają, jeśli czegoś ode mnie chcą.
Odjął od głowy trzęsące się ręce. Chociaż był wciąż podekscytowany swym odkryciem, czuł teraz jakiś wewnętrzny spokój. Jego umysł znów należał tylko do niego, przynajmniej w tej chwili.
Wraz z przypływem świadomości, jaki towarzyszy oddaleniu natarczywych, niepokojących myśli, poczęła się w Cavendishu krystalizować decyzja.
Przypomniał sobie wyczytaną gdzieś maksymę, że osobą, która czyni niewolę możliwą, jest sam niewolnik. „To prawda” — rzekł do siebie. Ale teraz wiedział już z niesamowitą jasnością i wyrazistością, co powinien zrobić, aby położyć kres swej niewoli.
— Wiem, czego ode mnie chcecie — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Ale nigdy mnie już nie zmusicie, abym to zrobił. Jestem człowiekiem, nie jednym z waszych tresowanych psów.
Z mocnym postanowieniem odwrócił się od szpitala i ruszył przed siebie. Ominął palmy i budynki. Po chwili znalazł się na głównej ulicy wyspy. Przeszedł na drugą stronę i minąwszy grupkę domków, usłyszał miarowy szum fal. Potrzebował jedynie kilku minut, by przemierzyć całą szerokość wyspy i znaleźć się na plaży wychodzącej na bezkresny ocean.
Fale uderzały tu o brzeg z wielokrotnie większą siłą niż od strony laguny. Przed Cavendishem rozciągała się tafla wody rozświetlanej migotliwymi błyskami. To zorza mrugała swym światłem zza chmur, jakby śmiejąc się ze starego uczonego.
— Wiem, czym jesteście i co wami powoduje — rzekł Cavendish do tańczących na niebie świateł. — Tyle musi mi wystarczyć. Nie będę już mógł poznać was osobiście, przybysze z gwiazd, ale mówi się: trudno. Żyłem dostatecznie długo na tym świecie.
Ocean podpłynął aż do jego stóp, jakby żył i oddychał. Cavendish uśmiechnął się do migocących fal.
— Sofokles słyszał wasz szum na długo przede mną — rzekł w zadumie.
— I to przywiodło mu na myśl „mętne przypływy i odpływy ludzkiej nędzy” — dokończył cytatem.
To miejsce było znane z prądów morskich, tak silnych, że mogły porwać człowieka i unieść go daleko od lądu. A tam czyhały na nieszczęśnika największe i najżarłoczniejsze drapieżniki, jakie zrodziła Ziemia.
Cavendish tylko przez chwilę stał na skraju wody. Żadna myśl o przeszłości nie zakłócała spokoju jego ducha. Myślał tylko o przyszłości, o nowym rozdziale ponurej egzystencji w bólu i niewoli, o podporządkowaniu nie znanym i nie poznawalnym panom.
Uśmiechnął się chytrze.
— Ale dopóki nie brak mi sił, mogę z tym wszystkim skończyć — mruknął, i tak, jak stał, wszedł do morza.
Ogarnęło go ciepło nagrzanych wód, niby ciepło płynu w łonie matki, które napawa płód spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Cavendish brnął coraz głębiej. Wiedział, że za chwilę jego ból skończy się na zawsze. Czuł, jak woda sięga mu do bioder, do piersi, do szyi. Teraz nie myślał juz o niczym. Ani o rekinach, ani o feerii świateł na niebie. Po chwili prąd oderwał go od dna i poniósł na pełne morze.
ROZDZIAŁ XXXIV
Jednostka ratownicza 504
Minio dźwiękochłonnego hełmu pilot ledwie wytrzymywał terkot i łoskot silnika helikoptera. Pod nim rozciągał się szary bezkresny ocean. Siedzący obok członek załogi przeszukiwał przez lornetkę powierzchnię morza.
— Jak można bez barwnika znaczącego znaleźć faceta w tej pieprzonej wodzie?! — klął pilot, przekrzykując hałas silnika.
Drugi z ratowników położył lornetkę na kolanach i przetarł zaczerwienione oczy.
— Taki jest rozkaz — odkrzyknął.
— Pieprzyć ich wszystkich! Przeklęty sukinsyn poszedł sobie popływać w środku nocy! Musiało go wciągnąć. Już się nim pożywiły pieprzone rekiny.
— Wiem o tym — wołał ratownik. — I ty wiesz o tym. Nawet komendant o tym wie, ale przepisy mówią, żebyśmy prowadzili poszukiwania, i kropka.
— Pieprzone przepisy! Strata pieprzonego czasu!
Gdy jednak przyszedł czas złożenia raportu z ich misji, wulgarny język pilota ustąpił miejsca gładkiej, profesjonalnej mowie.
— Jednostka 504 do ośrodka kontroli na Kwajalein. Pozycja sześć-dziewięć-alfa. Bez wyników.
Wyłączył radio i podjął przerwaną myśl.
— Następne pieprzone trzy godziny w tym pudle. Pieprzony, głupi Anglik.
Stoner siedział sztywno na drewnianym krześle w niewielkim biurze, Tuttle’a. Bolały go nieznośnie wszystkie mięśnie, a w głowie mu szumiało od kilkugodzinnego przesłuchiwania. Miary jego cierpień dopełniało nieznośne grzechotanie klimatyzatora w oknie biura komandora porucznika.
Naprzeciwko Stonera siedziało dwóch oficerów z Oddziału Bezpieczeństwa bazy — młody Murzyn w stopniu podporucznika i szpakowaty rudowłosy mężczyzna, który miał zdecydowanie za dużo lat, aby być tylko pełnym porucznikiem. Tuttle siedział w obrotowym fotelu za swym metalowym biurkiem.
— Ale dlaczego on pana zaatakował? — pytał po raz setny młodszy oficer Stoner zaczął kręcić głową, ale nieznośny ból w skroniach spowodował, że tylko się skrzywił.
— Już panu powiedziałem, że nie wiem — odparł.
— On coś mówił na temat pańskiej winy — wtrącił się starszy oficer. — O jaką winę mogło mu chodzić?
„W koło Macieju, wciąż to samo” — pomyślał Stoner i odpowiedział podobnie, jak na kilkanaście takich samych pytań, skierowanych doń wcześniej.
— Nie wiem, nie wiem i jeszcze raz nie wiem.
Niemniej jednak pamięć odtwarzała mu w wyobraźni szaleńczy wygląd twarzy Schmidta, uzmysławiała mu jego niezwykłą siłę i bezsensowność jego ataku. I Stoner był coraz bardziej przekonany, że to nie mógł być żaden ślepy przypadek; Schmidt musiał go szukać, aby go zabić.